Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Nie zamierzał jednak biec na dach. Pędził do mieszkania Sylvii. Otworzył drzwi i ujrzał dziewczynę siedzącą w najodleglejszym kącie pokoju rozświetlonego ogniem. Ramionami tuliła Daveya. – Nie płacz, Davey, proszę, nie płacz. Chłopiec był zesztywniały ze strachu. Miał silnie zaciśnięte powieki. Objął Sylvię rękami tak mocno, że z pewnością sprawiał jej ból. – Sylvia! – krzyknął Ron. Uniosła ku niemu wzrok i zapytała: – Ron, co z nami będzie? – Pospiesz się. Idziemy na dach. Pomógł jej wstać. – Ja wezmę Daveya – powiedział. Potrząsnęła głową. – Nie, zostanie przy mnie. Ron pogładził chłopca po włosach. – Już dobrze, Davey. To ja, Ron. Wszystko będzie dobrze. Nic się nie martw. Pożar szalał dwa piętra pod nimi. Gdy dobiegali do drzwi wychodzących na dach, strzelanie rozpoczęło się na nowo. Tym razem strzelano na dachu. Wrzaski i przekleństwa brzmiały równie donośnie, jak strzały z broni. Ron rozpoznał potężny stukot karabinu maszynowego. „Czekali na nas na dachu! – uświadomił sobie nagle. – A więc to pułapka!” Drzwi otworzyły się nagle i na klatkę schodową wbiegło dwóch chłopaków, którzy zataczali się, krwawiąc i jęcząc z bólu. W oczach mieli strach i ból. Za nimi wbiegła jakaś dziewczyna, która upadła na schody i poczęła broczyć krwią. Sylvia zakryła oczy i przytuliła twarz do włosów Daveya. – Szybko, do mojego pokoju! – powiedział Ron do Sylvii. Pobiegła posłusznie za nim. Ogień szalał już piętro niżej. Cała klatka schodowa była rozświetlona. W pokoju Rona znajdowało się wejście do szybu wentylacyjnego. Istniała szansa przejścia do sąsiedniego budynku i ukrycia się tam do czasu, aż bitwa się skończy. W migocącym świetle Ron związał wszystkie koce i ubrania, jakie miał w pokoju, robiąc z nich linę, której jeden koniec przymocował do ramion Sylvii. Potem powoli spuszczał linę w dół szybu. Ogień wdzierał się do jego mieszkania, niosąc ze sobą ból i śmierć. Dym wdzierał się do gardła, zamazywał wzrok. Ron przymocował koniec liny do grzejnika parowego, który nie działał od dwudziestu lat, po czym kaszląc i z załzawionymi oczyma wpełzł przez okno do szybu i począł się zsuwać na dół. Był zaledwie w połowie drogi, gdy lina pękła. Wylądował twardo, ale nie stracił równowagi. Uniósł wzrok ku górze. Sześć metrów za sobą zauważył ogień wychodzący z okna, przez które Ron przed kilkoma minutami wychodził. Odwrócił się i zobaczył Sylvię klęczącą nie opodal z Daveyem wtulonym w jej pierś. Bez słowa chwycił Sylvię za rękę i poprowadził mrocznym przejściem, przypominającym katakumbę, w stronę budynków stojących obok kwatery ich gangu. Gdy dotarli do otworu w ścianie, Ron kopnięciem wyważył drzwi. Znaleźli się w mrocznym pokoju. Powoli zeszli na dół, do sutereny. Ukryli się za starym kotłem grzewczym. Na podłodze słychać było dziwny szelest. Ron nie obawiał się myszy czy karaluchów. Jego lęk wywoływały jednak czerwone świetliste oczy wielkich szczurów. Wiedział, że tej nocy na pewno nie zaśnie. Z zewnątrz dochodziły strzały. Po chwili nastała cisza, mącona jedynie szumem płomieni pożaru szalejącego obok. Nagle rozległ się potężny huk. Oto waliła się ich kwatera, zżarta ogniem. Usłyszał też czyjś śmiech. Ron nie mógł w ciemności dojrzeć twarzy Sylvii i Daveya. Słyszał jednak ciche jęki, jakie wydawał przerażony chłopiec. Dotrwali tak do rana. Gdy nastał świt, Ron zauważył, że w suterenie znajdują się okna. Podszedł do jednego z nich i stanąwszy na palcach, ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Ulica była pokryta trupami. Były to głównie ciała młodych mężczyzn, choć gdzieniegdzie można było dostrzec trupa dziewczyny. Niektóre ciała były zwęglone. Na innych, zmasakrowanych przez kule, widniała zastygła krew. Wzdłuż ulicy szła grupa uzbrojonych chłopaków. Ron rozpoznał w jednym z nich członka gangu Chelsea. Obok niego, z uśmiechem zadowolenia na twarzy, szedł Dino. Ron poczuł, że ogarnia go płomień wściekłości. „Gdybym miał teraz broń...” – pomyślał, po czym przypomniał sobie o Sylvii i Daveyu. Nic nie mógł dla nich teraz zrobić. Pozostało mu jedynie czekać. Zobaczył, że grupa wrogów zatrzymała się przy jakimś ciele. Dino kopnął trupa czubkiem buta. Ron poczuł dreszcz przebiegający mu po ciele. Dino odwrócił trupa tak, że twarz poległego skierowana była teraz ku górze. Ron nie miał wątpliwości; Dino znęcał się nad ciałem Ala. Ron, ogarnięty smutkiem i gniewem, zbliżył się do Sylvii i Daveya. Dziewczyna sprawiała wrażenie kompletnie wyczerpanej. – To gang Chelsea – powiedział spokojnie Ron. Jest z nimi Dino. Nie odpowiedziała. – Al nie żyje. Dopadli go. Sylvia popatrzyła na Rona uważnie i spytała: – Jesteś pewny. – Widziałem jego zwłoki. Odpowiedziała jedynie kiwnięciem głową. Żadnych łez, żadnych słów żalu. Ron nie wiedział, co robić. Ciszę zakłócał jedynie szloch Daveya. Nagle uświadomił sobie, że chłopiec wciąż powtarza to samo słowo: – Mama... mama... mama... Ron popatrzył przez chwilę na Daveya, potem znów na Sylvię, która uspokajała malca, kołysząc go przy tym łagodnie. – Już, dobrze, kochanie... Mama jest z tobą... – Jesteś... jego matką? – zapytał głośno Ron, przejęty do głębi duszy. – Nie wiedziałeś o tym? – Sylvia popatrzyła mu w oczy. – Jego ojcem był Al. W oczach dziewczyny pojawiły się łzy. Dzień był chłodny. Ukryci w nie ogrzanej suterenie, czuli, że przemarzają do szpiku kości. Davey zasnął w ramionach Sylvii. Ron podchodził do okna niemal co minutę