Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- I pewnego dnia będę je mieć, ponieważ pewnego dnia nie będę już przydatna, przynajmniej w dziedzinie, w której chcę być przydatna. Stanę się czymś lub kimś zbędnym. Wiem o tym doskonale. Najpierw cię podejrzewają, potem narażają, a potem stajesz się niepotrzebna. W tym momencie należy znikać. Moi przełożeni będą starać się mnie przekonać, że będę potrzebna na innym stanowisku: będą potrząsać mi przed nosem przyzwoitą pensją i możliwością wyboru stanowiska, ale ja na to nie pójdę. - To co będziesz robić według tego scenariusza? - Mój Boże. Biegle władam sześcioma językami. Czytam i piszę w jeszcze czterech. Wziąwszy pod uwagę moje kwalifikacje nadaję się na wiele stanowisk. - Brzmi to sensownie, z jednym wyjątkiem. Czegoś tu brakuje. - Co masz na myśli? - Siebie... Mówię o sobie. - Evan, przestań. - Nie, nie przestanę - powiedział Kendrick energicznie potrząsając głową. - Dosyć tego. "Evan przestań" lub "proszę, Evanie". Nie zgadzam się. Wiem co czuję i myślę, wiem co ty odczuwasz. Lekceważenie tych uczuć - to głupota i wielka strata. - Powiedziałam ci przecież, że nie jestem gotowa... - Nigdy nie wydawało mi się, że będę gotów kiedykolwiek przerwał jej Kendrick miękkim i łagodnym głosem. - Widzisz, ja także wiele myślałem i nie raz użalałem się nad sobą. Przez większość życia byłem samolubem. Kochałem wolność, którą posiadałem, swobodę czynienia tego, na co miałem ochotę, bez względu na to czy to było dobre, czy złe. To nie miało znaczenia, jeśli mogłem robić co mi się podobało. Próżny i zarozumiały, tak mi się wydaje. Próżny, próżny, próżny. A potem pojawiłaś się ty i zburzyłaś wszystko. Pokazałaś mi to, czego nie posiadam i czyniąc to spowodowałaś, że czuję się jak idiota... Nie mam nikogo, z kim mógłbym dzielić wszystko, ot tak, po prostu. Nie mam nikogo, do kogo mógłbym pobiec i powiedzieć: "patrz, zrobiłem to" lub "przepraszam, nie zrobiłem tego"... Tak, to prawda, jest jeszcze Manny, jeśli jest w pobliżu. Ale bez względu na to, co on myśli, trzeba wiedzieć, że nie jest nieśmiertelny. Sama powiedziałaś ubiegłego wieczoru, że się boisz... Tak, ja jestem tym, który jest przerażony, przerażony o wiele bardziej, aniżeli bym się kiedykolwiek przedtem mógł spodziewać. To strach przed utratą ciebie. Nie jest mi łatwo błagać cię czy płaszczyć przed tobą, ale błagam cię i padam na kolana: rób co chcesz, ale nie opuszczaj mnie, błagam. - O Boże - odpowiedziała Khalehla, zamykając oczy, z których po policzkach płynęły łzy. - Ty sukinsynu. - No jak? - Kocham cię - rzuciła mu się w ramiona. - Nie powinnam, nie wolno mi. - W każdej chwili możesz zmienić zdanie. W ciągu następnych dwudziestu czy trzydziestu lat". - Spieprzyłeś mi życie. - Ty mi go także nie ułatwiłaś. - Jakie to miłe - doszedł do nich dźwięczny głos z korytarza z łukami. - Manny wykrzyknęła Khalehla puszczając Evana i odpychając go od siebie. Spojrzała ponad jego ramieniem. " - Jak długo tu sterczysz? - zapytał Kendrick niegrzecznie. - Przyszedłem w chwili tego błagania i kajania się - odpowiedział odziany w szkarłatny szlafrok Weingrass. - To zawsze odnosi skutek, chłopcze. Wiesz, taki numer, kiedy twardziel pada na kolana, nigdy nie zawodzi. - Jesteś nieznośny - wykrzyknął Evan. - Jest cudowny. - Jestem i tym, i tym, ale mówcie ciszej bo obudzicie całe to stado... Co wy, do cholery, robicie tutaj o tej godzinie? - W Waszyngtonie jest już ósma - powiedziała Khalehla. Jak się czujesz? - A tak sobie - odpowiedział starzec klasnąwszy w dłonie i wchodząc do bawialni. - Spałem i nie spałem, wiesz co mam na myśli? - A wy, klauni, nie daliście mi spać, co pięć minut otwierając drzwi Chyba wiecie, co mam na myśli? - Nie co pięć minut - odpowiedziała Khalehla. - Ty masz swój zegarek, ja mam swój. Więc co powiedział mój przyjaciel Mitchell? W Waszyngtonie już ósma, jeśli się nie mylę. - Tak, nie mylisz się - przytaknęła agentka z Kairu. - Miałam właśnie zamiar wyjaśnić... - Tak właśnie, miałaś wyjaśnić. Skrzypki grały pełne vibrato. - Manny. - Zamknij się, pozwól jej mówić. - Muszę wyjechać na dzień lub dwa. - Gdzie jedziesz? - zapytał Kendrick. - Nie mogę ci tego powiedzieć, kochanie... * * * Rozdział 31 Witajcie na lotnisku Stapleton w Denver, mili państwo. Jeśli potrzeba wam informacji odnośnie połączeń lotniczych, nasi pracownicy służą wam pomocą na terenie lotniska. W Kolorado jest obecnie piętnasta pięć. Wśród wysiadających pasażerów było pięciu księży o europejskich rysach twarzy, ale kolorze skóry nieco ciemniejszym aniżeli u większości mieszkańców Zachodu. Szli razem rozmawiając spokojnie; ich angielski był toporny, ale zrozumiały. Mogliby pochodzić z jakiejś diecezji w południowej Grecji, lub z wysp na morzu Egejskim, lub nawet z Sycylii czy Egiptu. Mogliby, ale nie pochodzili. Byli Palestyńczykami i nie byli księżmi. Byli zabójcami z najbardziej radykalnego odłamu Islamskiej Świętej Wojny. Każdy z nich niósł podręczną torbę z czarnego materiału: razem weszli do budynku portu lotniczego kierując się w stronę kiosku z prasą. - La - wykrzyknął cicho jeden z młodszych Arabów biorąc gazetę i przeglądając tytuły. - Laish. - Iskut - szepnął jego starszy towarzysz, ciągnąc go na stronę i mówiąc mu, aby był cicho. - Jeśli mówisz, to mów po angielsku. - Nic nie ma. Nie piszą o niczym. Coś nie jest w porządku. - Wiemy, że coś nie jest w porządku, głupcze - powiedział przywódca, znany w świecie terrorystów pod imieniem Ahbyahda, czyli Biały, mimo że jego krótkie, przedwcześnie siwiejące włosy były bardziej srebrne niż białe. - Dlatego tu jesteśmy... Weź moją torbę i idź ze wszystkimi do wyjścia numer dwanaście. Za chwilę się tam spotkamy. Pamiętaj, jeśli was ktoś zatrzyma, rozmawiaj, ty. Wyjaśniaj, że inni nie mówią po angielsku, ale nie gadaj za dużo. - Pobłogosławię im w sposób chrześcijański krwią Allacha, kiedy wyciekać będzie z ich gardzieli. - Trzymaj jęzor za zębami a nóż przy sobie. - Ahbyahd szedł wzdłuż budynku lotniska, rozglądając się wokół