Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Przetłumaczyłem to Johannisowi. - Nieprawda. Ten ryż po prostu jest czerwony. - Z krwią świni albo bawołu, czasami z krwią psa - ciągnął autorytatywnie przewodnik. Słychać było, jak kilku Francuzom, którzy skosztowali ryżu, zaczęło zbierać się na wymioty. - Pozostawia się ją na noc, by zakrzepła. Jakiś kobiecy głos powiedział słabo: - Nie... - Należy poderżnąć gardło zwierzęcia i ciepłą krew złapać do bambusowej rurki. Odezwał się po francusku męski głos: - Widziałem to ich wino palmowe. Jest trochę czerwonawe. Ale nie twierdzi pan chyba... Johannis podał mi talerz bawolego mięsa ze świńskim tłuszczem. Było bardzo twarde. Zaspokoiłem więc głód gotowanym jajkiem, które leżało na brzegu półmiska. Zachwycająco piękna dziewczyna z długimi czarnymi włosami i złotą gładką skórą podeszła, by zabrać pusty półmisek. Johannis znieruchomiał. - Pomogę jej. Nie widziałem go przez następne półtorej godziny, po czym uprzejmie zjawił się i wziął mnie na pole, gdzie, niby miniatura Stonehenge, stały kamienne monolity. - Chodź. Teraz zabiją bawołu. Mężczyzna z długimi włosami podtrzymywanymi opaską prowadził bawołu, który kręcił i potrząsał łbem. Nastąpiło długie i niewytłumaczalne opóźnienie, takie samo, jakie towarzyszą wydarzeniom tego rodzaju na całym świecie. Pojawili się Francuzi podnieceni i oczywiście niezadowoleni. Wskazali na mnie. - Widzicie, on był tu pierwszy. Ach, ci przewodnicy. Człowiek z zeszytem podszedł do byka i dokonał inspekcji, jak przystało na księgowego. Najpierw sprawdzał coś w zeszycie, potem długo wypytywał o coś człowieka, który zwierzę przyprowadził. W końcu bawół został odprowadzony z powrotem. - Zut, alors. Merde. Zwlekano w nieskończoność, aż wreszcie przyprowadzono dwa mniejsze bawoły i przywiązano je za nogi do słupów. Księgowy krzątał się wokół nich i robił notatki. Zbliżyło się kilkoro dzieci, wyglądających na niezłych psotników, z ostro zakończonymi bambusowymi rurkami. Malec z przenośną erekcją dumnie zaprezentował swe cudo francuskim damom. - Aaa, obrzydliwe! Wygląda jak twój, Jean. Pojawił się starszy człowiek, uginający się pod brzemieniem wieku, i rozpoczął bardzo długą i bardzo powolną orację. - To ta’minaa, najwyższy kapłan starej religii... - wyjaśniał przewodnik. Johannis parsknął. - Po prostu głowa domu. Francuzi kręcili się jak w ukropie, robiąc zdjęcia. - ...mowa wygłaszana niezmiennie od tysięcy lat... - ciągnął przewodnik. Tłumaczy, że ponieważ jest chrześcijaninem, nie zje ani odrobiny mięsa sprostował Johannis. - ...opowiada mityczne dzieje... mówił przewodnik. - ...i Błogosławiona Maryja Dziewica - zakończył starzec. Mężczyzna z opaską na głowie wyciągnął z pochwy niezmiernie ostrą maczetę. Trzymając linę, na której uwiązany był bawół, smagnął, pieszczotliwie bez mała, gardło zwierzęcia. Cisza. Na szyi pojawiła się czerwona kreska. Kiedy zwierz zaczął sapać i wywracać oczyma, trysnęła fontanna krwi. Mali chłopcy wyrywali się do przodu, lecz rzeźnik powstrzymywał ich wyciągniętym ramieniem. Bawół tymczasem zataczał się, chwiał i potykał. Wreszcie zacharczał i runął na kolana. Dzieci skoczyły ku gasnącemu strumieniowi posoki, pchając z chichotem w otwartą ranę ostre końce bambusowych rurek, by zebrać gorącą krew. Ciekła im po rękach i twarzach, zlepiała włosy, zalewała oczy. Chłopcy zataczali się z przelewającymi się rurkami, potrącając dorosłych, którzy zdzierali skórę z wciąż drgającego ciała i rzucali parujące wnętrzności na trawę. Następny bawół próbował się wyrwać, ale mężczyzna z opaską podszedł i ciął go przez gardło. Tak jak poprzednio polała się krew i trzeba było powstrzymywać chłopców. Tym razem jednak zwierz nie upadł. Zerwał się z uwięzi i ruszył w stronę wzgórza, za nim ruszyli mężczyźni, wymachując mieczami. Tłum stojący na wzgórzu zaczął wrzeszczeć i rozpierzchł się: mężczyźni w obawie o swe życie, kobiety - o stroje. W końcu zwierzę osaczono i uspokojono. Siepacz ciął ponownie. I ponownie zwierzę oswobodziło się, bryzgając krwią we wszystkie strony. Jeszcze dwa razy próbowano je dobić. Powoli drżenie kończyn przeniosło się na całe ciało, aż wreszcie bawół upadł. W tłumie rozeszło się westchnienie ulgi. Johannis zaśmiał się po cichu. - Czary. Ktoś próbuje zepsuć uroczystość. Wydął wargi i kiwał głową jak człowiek znający się na rzeczy. Mali chłopcy wyglądali na rozdrażnionych. W zwierzęciu nie było już ani kropli krwi. Francuzi pstrykali w podnieceniu. „Okropne, straszne", mówili, podczas gdy przewodnik wyrzucał z siebie niekończący się komentarz. - Wystarczy - rzekł Johannis. - Wracamy do miasta. Przedsiębiorczy przewoźnik zorganizował ad hoc kurs autobusu do Rantepao. Roześmiał się, gdy wszedłem. - Uwaga! Olbrzym! Zaczął zbierać pieniądze. Czerwone banknoty sturupiowe tylko śmigały między jego palcami. - Zaraz, zaraz - wykrzyknęła jakaś matrona, gdy wziął banknot ode mnie. - Dlaczego od niego bierzesz więcej? Kierowca natychmiast przeszedł na toradżański, a Johannis z przyjemnością tłumaczył: - Biorę więcej, bo jest większy. - Dobra, ale on nie ma bagażu. Wobec tego usiądę mu na kolanach. - Moja sprawa, ile od niego biorę. - Ale cena wynajęcia autobusu wynosi piętnaście tysięcy. Jeśli od niego weźmiesz więcej, ja zapłacę mniej. Kierowca wrócił i wcisnął mi resztę. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Zniżka, dla putih