Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Ewa wchodzi głębiej i las ją zewsząd otacza, otula bezpiecznym płaszczem. Las mówi do niej szumem poruszających się swobodnie liści, skrzypieniem gałęzi, posapywaniem kretów ryjących pod ziemią nowe korytarze, cichym skradaniem się niewidocznych stworzeń, których ruch wprawia w drżenie krzewy, krzaczki i suche igły. Las na nią patrzy, niemal dotyka ją swoim spojrzeniem. Jest bliskie i zarazem obce. Bliskie, bo Ewa czuje się bezpiecznie, a razem z nią bezpieczne jest Ono. Obce — gdyż Ewa nic nie wie o lesie. Nie umie nazwać drzew, które w nim rosną — poza białopienną brzozą. Szpilkowe czy liściaste — nie zna ich imion. „Imię zbliża, bez imienia pozostajemy obcymi”, myśli ze smutkiem. Nie rozróżnia rosnących tu krzewów, leśne runo jest zielone i miękkie, ale też nieznane, a śpiew gałęzi i konarów, który rozlega się dookoła, jest piękne, lecz niezrozumiały. — Ono, gdy już dorośniesz, musisz zrozumieć i nazwać las. Nie wystarczy po nim chodzić, trzeba go wołać po imieniu, wtedy być może odpowie — mówi Ewa, a jej głos odbija się od szorstkich pni. Niektóre drzewa rzucają cień, inne przepuszczają przez gałęzie słońce, a niekiedy rozstępują się, robiąc miejsce jasnej polanie. Światło i cień. — Mój dom tkwi w wiecznym cieniu — uświadamia sobie Ewa. — Nawet słońce mu nie pomaga. Nagle Ewa wyczuwa jakiś ruch. Jeszcze nie widzi, kto jest jego sprawcą, ale odwraca się z niepokojem. To nie jest wiatr ani zwierzę przemykające wśród krzewów, nie jest to też człowiek wędrujący lasem. Ruch czai się w głębokim cieniu, w gęstej kępie splątanych drzew i krzewów. Jest w nim coś boleśnie bezsensownego, jakby ktoś albo coś szarpało się w pełnym przerażenia milczeniu. Ewa wchodzi w cień i rozchyla gałęzie. Na jednym z drzew, wysoko, w metalowej pętli wisi sarna, z nienaturalnie skręconą głową i bezradnie zwisającymi nogami. Wypukłe oczy patrzą na Ewę w panicznym strachu i widać, że ból przyćmiewa je białawą mgłą, która z wolna nasuwa się na szeroko rozwarte jasnobrązowe źrenice. — Aaaaaaa… — z ust Ewy wyrywa się jęk. Nie jest w stanie dosięgnąć sarny i poluźnić pętli. Może tylko zawrócić w stronę wsi i tam prosić o pomoc. Milcząc, aby Ono nie wyczuło, co ujrzała, Ewa próbuje ciężko biec, podtrzymując wielki brzuch obydwiema rękami. Kobieta, która dała jej klucze do domku, siedzi na swoim podwórku z rękami złożonymi na podołku i patrzy na drogę. Widok Ewy rozjaśnia jej spojrzenie, ale dziewczyna czuje, że nie ma w tym sympatii, lecz zadowolenie, że w monotonii piaszczystej drogi coś zaczęło się dziać. Kobieta uśmiecha się zachęcająco. — Sarna w lesie… Zdycha w pętli. Wisi na drzewie. Kobieta kiwa głową, a jej oczy pochmurnieją. — Ktoś musi pomóc. Trzeba ją zdjąć, uratować… — ciągnie zdyszana Ewa. Kobieta marszczy brwi. — Zostaw. Nie twoja sprawa — mówi po chwili milczenia. — Ale… — Chcesz tu jeszcze zostać? — pyta kobieta. Ewa kiwa głową, łapiąc z trudem oddech. Czuje, że Ono podeszło jej niemal do gardła i drapie po nim małymi paluszkami. — Jak chcesz tu pomieszkać, to odczep się od spraw lasu. Posiedź sobie nad jeziorem, popatrz na wodę, to uspokaja. Ale nie w nocy. W nocy nie patrz na jezioro. Nocą łapią ryby, a czasem łabędzie i nie jest dobrze widzieć za dużo. — Łabędzie? — powtarza Ewa. — Po co? — Młody łabędź ma dobre mięso — mówi kobieta obojętnie, a Ewa się wzdryga. „Nie, tylko nie łabędzie, nie one, takie piękne, wolne…” — A ta sarna… — zaczyna z bezradną rozpaczą. Kobieta patrzy na nią długo i nieprzychylnie. — Eeech, wy, miastowi… Sarny wam żal, nad łabędziem płaczecie, a cielaka i kurę jecie bez wstrętu. A co ma jeść ten, kto ma szóstkę dzieci i długu w sklepie więcej niż zasiłku? Tu niektórzy nawet psy jedzą z głodu. Słońce chowa się za stromym czerwonym dachem i podwórko nagle mrocznieje. — Wracaj do domu, a jak będziesz nocą palić światło, to przymknij okiennice. Nie wszyscy muszą wiedzieć, że tu siedzisz. I nie powinni — mówi ostro kobieta, wstaje i wchodzi do domu. Gdy Ewa jest już na drodze, stara dogania ją i podaje białe zawiniątko. — Ciasto drożdżowe. Dobre. Z kruszonką. Dziecko powinno jeść. Ewa żuje słodkie, jeszcze ciepłe ciasto i patrzy, jak czerwone dachy kolejnych domów pogrążają się w wieczornym mroku. — Ono, to prawdziwe domowe ciasto — mówi głośno — takie piekła tylko babcia Maria. Ciasto więźnie jej w gardle razem z krótkim, urwanym szlochem. Na łące między domem a jeziorem wciąż nie ma faunów. „Może wszystkie schwytali i zawiesili w metalowych pętlach?”, myśli Ewa. Schodzi ku jezioru i siada na drewnianym pomoście, wśród cichego, spokojnego śpiewu wody. Żaby kumkają natarczywie, choć monotonnie, a świerszcze stroją niewidoczne instrumenty. Jezioro jest niewielkie i widać drugi brzeg — porośnięty lasem, z ciemniejącymi zatoczkami, do których już nie docierają ciemnoczerwone promienie zachodzącego słońca. Widać je za to na jeziorze — ruchome, żywe, niemal fotograficzne odbicie. — Ono, pamiętaj, że nie ma i nie może być światła bez cienia, a życie w pełnym blasku przedwcześnie by nas wypaliło. Więc musimy czasem zapaść w cień, bylebyśmy zawsze wiedzieli, że gdzieś jest światło i wędrowali wciąż ku niemu, niestrudzenie, nawet wtedy, gdy jest daleko. A teraz posłuchamy, co mówią ryby. Ryby milczą, jakby słuchały razem z nimi, choć równocześnie ospale, z leniwym wdziękiem tańczą na wodzie. Mniejsze wyskakują ponad powierzchnię, aby dać nura w głębinę, większe przetaczają się z chlupotem, wraz z falami, zaznaczając swoją obecność kołem, precyzyjnie narysowanym na wodzie. Powoli zapada noc, a moment, kiedy zmierzch przechodzi w mrok, jest jak zwykle nieuchwytny. Ewa wraca do domu. Nie zapala światła, tylko siada na werandzie i nasłuchuje