Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Prawdziwe rewolucje rodzą się w klasie inteligenckiej. Tłuszcza z widłami pojawia się dopiero wtedy, gdy zaczyna się kruszyć stary ład, i wówczas przypisuje sobie wszystkie zasługi. „Wzburzony motłoch” to jednostki reakcyjne – w każdym sensie tego słowa. Nie, zmiany w społeczeństwie – na dobre lub na złe – wywołują ludzie, którzy czytają książki. I to atakując najpierw właśnie tę klasę, biorąc szturmem bastiony inteligencji, poradnik Czego dowiedziałem się na górze trafił w samo serce społeczeństwa. Czy też może raczej w jego głowę. A to był dopiero początek. Panderic zalał rynek powodzią towarów kojarzących się z Tupakiem Soiree: komiksami, motywującymi karteczkami z cytatami na każdy dzień, inspirującymi kalendarzami, nagraniami magnetofonowymi. Przekaz docierał teraz do zupełnie nowego, stroniącego od słowa pisanego odbiorcy. Pojawiły się słuchowiska radiowe, publiczne odczyty, grupy dyskusyjne, kółka naukowe, programy telewizyjne, multimedialne wydawnictwa cybernetyczne. – Boże drogi – powiedział Edwin, uświadomiwszy sobie rozmiary tej katastrofy. – Zaczęło się. Procesu na tym etapie już nie dało się zahamować, nawet gdyby ktoś bardzo chciał. Nie można było wepchnąć dżina z powrotem do butelki, pasty do tubki. Nie zabije się tej bestii, nie wypleni z ogrodu trującego bluszczu. Książka Czego dowiedziałem się na górze – oraz jej niezliczone, podstępne odnogi – wrosła w każdą sferę życia Ameryki. Kraj przypominał teraz Edwinowi olbrzymią posiadłość, niegdyś stanowiącą dumny wzór ludzkiej próżności i ostentacyjnego konsumpcjonizmu, teraz – porośniętą winoroślą, powoli dławiącą ją na śmierć. Ameryka stała się – czy też dopiero stawała się – Krainą Wielkiej Szczęśliwości. Relanium Narodów. Żaden jej zakątek nie był bezpieczny. Nawet samo wydawnictwo Panderic... Rozdział trzydziesty piąty – Nigel, gdzie do diabła jest twoja smycz, to znaczy krawat? Doskonale wiesz, że tu się przestrzega pewnych zasad dotyczących stroju. – Pan Mead wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Właśnie odbywali coponiedziałkowe poranne zebranie, jak się potem okazało ostatnie takie w życiu Edwina, na które Nigel Simms stawił się w wypłowiałym bezrękawniku i żółtozielonych spodniach od dresu. W sali konferencyjnej panowała dziwna atmosfera i niemal całkowita pustka. May wzięła sobie wolny dzień, powiedziała, że chce trochę pobyć w samotności, a reszta redaktorów już dawno odeszła. Pierwszy liścik z wiadomością „Poszłem na ryby” zostawił Paul z marketingu, potem pojawiły się kolejne. Teraz w Pandericu pracował zespół już tak mocno okrojony, że Stażysta Steven został w trybie przyśpieszonym mianowany na kierownika działu science fiction, gdzie szybko przyjął do druku powieść futurystyczną pod tytułem Jam jest Adam, tyś jest Ewa (co w pewnym sensie zdradzało zakończenie, nie sądzicie?). Nie miało to najmniejszego znaczenia. Sprzedaż leciała na łeb, na szyję. Umierały całe gatunki literackie, nagle i z agonalnym rzężeniem. Razem z ośrodkami dietetycznymi i klinikami chirurgii plastycznej przepadł cały romantyzm. (Koncepcja romantyzmu – podobnie jak diety, trendy w modzie i odsysanie tłuszczu – opierała się na niezaspokojonym pragnieniu. Teraz znikały wszelkie pragnienia). Podręczniki dotyczące ekonomii i zarządzania przestały się sprzedawać. Powieści przygodowo- podróżnicze ledwo się trzymały, książki kucharskie ukazywały się tylko sporadycznie. A sport? Fantazji fanów (głównie mężczyzn) już nie musieli spełniać hojnie opłacani zawodowi sportowcy bawiący się jak dzieci na sztucznej murawie. Książki o sporcie wyprzedawano za bezcen i na skalę masową. Drużyny sportowe w całym kraju walczyły o przetrwanie, a spadek liczby kibiców odzwierciedlał marny popyt na takie opasłe tomiszcza jak Wielcy futbolu, Bohaterowie golfa czy Legendy kręgli na trawie. W całym kraju nadal uprawiano sport, lecz nie zawodowo i nie w zorganizowanych ligach. Teraz ograniczał się do rzucania piłki na podwórku przed domem. Rozrywki rodem z obrazków Normana Rockwella, przedstawiających życie Amerykanów. Były to gry bez reguł, bez żadnej struktury. Bez sensu i bez rywalizacji. Zapaleni fanatycy sportu, mający obsesję na punkcie statystyk i nadrabiający własne niedostatki, byli już na wymarciu. Słabnące drużyny musiały obciąć budżet i po kolei bankrutowały. Podobnie jak ligi sportu zawodowego, niegdyś lukratywny przemysł literatury sportowej znalazł się na krawędzi przepaści