Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Gdy pójdziesz nią, kroki twe będą swobodne i choćbyś biegł, nie potkniesz się". To z "Księgi Przysłów"*, Johnny. Mam wrażenie, że stary Billy się potknął. Tak, z pewnością. Zawsze był taki cholernie niezdarny. Moim zdaniem był to jego podstawowy problem. Johnny otworzył usta i... zdarzyło się coś, czego do tej pory doświadczył zaledwie kilka razy. Zabrakło mu słów. Może to i lepiej? - Posłuchaj tej przestrogi i nie zapomnij jej, trzymaj się jej, bo jest twoim życiem. Tę drobną radę powinien pan wziąć sobie do serca, szanowny panie Marinville. A teraz proszę mi wybaczyć. Wysiadł i podszedł do leżącego na ulicy trupa. Jego buty wydawały się błyszczeć - to wzmagający się ciągle wiatr obsypywał je drobinkami piasku. Na siedzeniu jego mundurowych spodni widniała krwawa plama, a kiedy pochylił się, by podnieść świętej pamięci Billy'ego Rancourta, widać był krew cieknącą mu spod pach poprzez dziury na szwach koszuli. Zupełnie jakby pocił się krwią. I może tak właśnie jest. Prawdopodobnie tak właśnie jest. Moim zdaniem lada chwila padnie i wykrwawi się na śmierć, jak to się czasami zdarza chorym na hemofilię. Gdyby nie był tak nieludzko wielki, pewnie już by nie żył. Wiesz, co powinieneś teraz zrobić, prawda? Oczywiście, John Marinville wiedział, co powinien teraz zrobić. Miał temperament, miał cholerny temperament; wyglądało nawet na to, że skopanie przez zwariowanego policjanta-mordercę nie ma na ten temperament najmniejszego wpływu. Co powinien zrobić? Oczywiście utrzymać ten temperament na wodzy. Żadnych więcej sprytnych odzywek, jak nazywanie olbrzyma "odważnym". Za tę odzywkę zarobił spojrzenie, które wcale mu się nie podobało. Groźne spojrzenie. Gliniarz przeniósł ciało Billy'ego Rancourta przez ulicę, przestępując po drodze przez dwa przewrócone rowery i omijając trzeci, który jakimś cudem stał nadal z obracającymi się kołami i szprychami lśniącymi w promieniach zachodzącego powoli słońca. Przekroczył przewrócone ogrodzenie, podrzucił trupa, by uwolnić rękę i sięgnął do klamki. Drzwi otworzyły się bez problemu. Johnny'ego wcale to nie zaskoczyło. Podejrzewał, że mieszkańcy tego i innych rozrzuconych w dziczy miasteczek z zasady nie zamykali domów. Będzie musiał zabić lokatorów - pomyślał. - To się rozumie samo przez się. Gliniarz jednak tylko pochylił się, zrzucił ciężar z ramion, a potem cofnął się na maleńki ganek. Zamknął drzwi, po czym wytarł dłonie o licówkę dachu, pozostawiając na niej krwawe ślady. Był tak wysoki, że nawet nie musiał jakoś szczególnie wyciągać rąk. Gest ten sprawił, że Johnny'ego oblał zimny pot - był czymś jakby żywcem wziętym z "Księgi Wyjścia", instrukcją dla Anioła Śmierci, by się tu zatrzymał... tylko że ten facet był przecież aniołem śmierci, niszczycielem. Gliniarz wrócił do samochodu, wsiadł i spokojnie ruszył w stronę skrzyżowania. - Dlaczego zaniósł go pan do domu? - spytał Johnny. - A co według ciebie miałem zrobić? - odparł gliniarz pytaniem na pytanie. Głos miał znacznie bardziej niewyraźny niż dotychczas, niemal dławił się słowami. - Zostawić go dla ścierwników? Wstyd mi za ciebie, mon capitain. Tak długo mieszkałeś wśród tak zwanych cywilizowanych ludzi, że zacząłeś myśleć jak oni. - Pies... - Człowiek to nie pies - stwierdził gliniarz takim tonem, jakby wygłaszał wykład. Na skrzyżowaniu skręcił w prawo i niemal natychmiast w lewo, na parking przy miejskim ratuszu. Wyłączył silnik, wysiadł i otworzył prawe drzwiczki radiowozu. Jego pasażerowi oszczędziło to przynajmniej bólu, który nieuchronnie towarzyszyłby przeciskaniu się między tylną kanapą a zapadniętym siedzeniem kierowcy. - Obiad z kurczaka to nie kurczak, a człowiek to nie pies, Johnny. Nawet człowiek taki jak ty. No, chodź. Wysiadaj. Prędziutko. Johnny wysiadł. Był w pełni świadom panującej wokół ciszy. Dźwięki, które słyszał - wiatr, szum piasku bijącego w ceglany mur ratusza, dobiegający z niedaleka monotonny pisk - tylko podkreślały tę ciszę, sprawiały, że wydawała się kopułą, przykrywającą całe miasto. Przeciągnął się i skrzywił; krzyż i noga nadal go bolały, musiał jednak zrobić coś dla reszty ciała, którą po podróży radiowozem skręcały kurcze. Potem zmusił się, by spojrzeć wprost w resztki twarzy gliniarza. Ogrom tego człowieka onieśmielał i po trosze dezorientował. I nie chodziło o to, że mając metr dziewięćdziesiąt, John Marinville nauczył się raczej spoglądać na ludzi w dół, nie w górę, lecz raczej o różnicę wysokości - nie parę centymetrów, lecz przynajmniej kilkanaście. I jego szerokość. Właśnie, szerokość. On nie przewyższał innych ludzi wzrostem i wagą, nie, on nad nimi górował. - Dlaczego nie zabił mnie pan jak tego tam faceta, Billy'ego? A może w ogóle nie ma sensu pytać? Może już nie robi pan niczego z jakiegoś powodu? - O, do diabła, przecież wszyscy przerośliśmy proste "dlaczego", wiesz? - odparł gliniarz, obnażając zakrwawione zęby w uśmiechu, którego Johnny wolałby raczej nie oglądać. - Ważne jest coś zupełnie innego... Słuchaj mnie teraz uważnie... mogę cię wypuścić! Chciałbyś, nie? Masz w sobie przynajmniej jeszcze dwie głupie i nic nie znaczące książki, a może nawet z pięć. Mógłbyś sporo napisać przed rozległym zawałem, czekającym na ciebie przy końcu drogi