Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Przy okazji pozbył się też wytwornego surduta kawalera de Reynarda - po prostu odwrócił go na lewą stronę, odsłaniając w miejsce ozdobnego jedwabiu stonowaną satynę. Teraz ogród nie był już taki cichy - słyszał dźwięki tłuczonego szkła i krzyk kobiety. Jacks stosowali równie okrutne metody co ich poprzednicy w czasach Wielkiego Terroru, a ich motto znał chyba cały świat: przemoc w służbie wolności nie jest przestępstwem. Wessex życzył ich "wolnym" krajanom dużo szczęścia i radości... Nasłuchując pozbył się gorsetu, który bardzo zmieniał mu figurę, i wyrzucił go w krzaki. Włożył na siebie surdut satynową stroną na wierzch i od razu przestał wyglądać jak wystrojony dandys. Po pięć złotych napoleonów ukrytych w podeszwie każdego z butów powinno wystarczyć, by dostać się szybko do gospody przy drodze na Calais. Tam miał już przygotowane nowe ubranie, papiery i szybkiego konia... jeżeli Jacks nie wykryli także i tej skrytki. Tylko jeszcze de Morrisey... Jeśli wierzyć zgasłemu tak nagle Grillotowi, powinien być więziony w tym właśnie budynku. Może zdoła go jeszcze wyciągnąć teraz, kiedy Jacks masakrują filiżanki na werandzie. Nie namyślając się ani chwili dłużej, Wessex puścił się truchtem w kierunku zabudowań. Unikając jasnych plam światła koło uchylonych drzwi i okien, dotarł do rogu budynku, a po chwili dopadł bocznych drzwi prowadzących do pokojów służby. Jeden porządny kopniak otworzył je na oścież, choć przy okazji Wessex przypomniał sobie boleśnie, że nie ma na sobie podróżnych butów, tylko pantofle do tańca. Spodziewał się, że podczas takiego przyjęcia pomieszczenia gospodarcze będą roiły się od służby, ale kuchnia, do której wbiegł najpierw, okazała się zupełnie pusta. Tylko poprzewracane butelki, których zawartość rozlewała się po podłodze szkarłatnym strumieniem, wskazywały na gwałtowną ewakuację. A to znaczyło, że żart usłyszany od lojalistów zawierał ziarnko prawdy - Czerwona Żakieria miała szpiegów w każdej kuchni we Francji, ale też w każdej kuchni we Francji wiedziano zawczasu o ruchach Żakierii. Na schodach nad sobą usłyszał tupot ciężkich butów. Szyb kim spojrzeniem zbadał potencjalne drogi ucieczki i uznał, żel największe nadzieje budzą ciężkie dębowe drzwi obite zielonym materiałem, które najwyraźniej oddzielały świat służby od salonów Madame la Princesse. Wpadł do pierwszego pomieszczenia. Jedynym ciężkim meblem, na który padł jego wzrok, był dębowy kredens. Nie namyślając się wiele Wessex podbiegł i pchnął go, naprężając wszystkie mięśnie. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła; kredens drgnął nieznacznie i zaczął powoli sunąć wzdłuż ściany. W tym samym momencie zaczęły się uchylać drzwi... Wessex włożył całą siłę w ostatnie desperackie pchnięcie; mebel zatrzeszczał, zadygotał i przesunął się gładko, blokując drzwi przy akompaniamencie odgłosów tłukącej się zastawy. Jednocześnie dobiegł gniewny ryk z korytarza. Wessex nie namyślając się długo odpowiedział donośnym okrzykiem tryumfu. Uśmiechnął się zadowolony, słysząc gniewne łomotanie do zabarykadowanych drzwi. Miał tylko nadzieję, że nieodżałowanej pamięci Grillot nie kłamał mówiąc, że de Morrisey uwięziony jest w kuchni, bo właśnie ją odciął od głównej części domu. Pod tym względem Grillot okazał się wiarygodny. Kapitan Jego Królewskiej Mości Avery Richard Harriman de Morrisey leżał twarzą do podłogi w wejściu do spiżarni, związany i opakowany jak prezent gwiazdkowy. Stan jego ubrania świadczył, że nie obeszło się przy tym bez walki, a kiedy Wessex go odwrócił, oczy błysnęły mu nieskrywaną nienawiścią. - Błagam cię, dobry człowieku - przemówił Wessex z najbardziej wytwornym akcentem z Pall Mall - kiedy cię uwolnię, zachowaj całą energię i jakże słuszną chęć zemsty do momentu przybycia naszych wspólnych wrogów. Jestem Wessex. To ze mną miałeś się dzisiaj spotkać, w nieco innych co prawda okolicznościach. - Trzeba ostrzec króla! - wykrztusił de Morrisey, gdy tylko Wessex usunął knebel z jego ust. - Odkryłem spisek. - Zawsze jest jakiś spisek - mruknął Wessex do siebie. Zajął się rozsupływaniem więzów krępujących ręce i nogi de Morriseya. Były tak zaciśnięte, że bał się użyć noża, a supły nie należały do łatwych. A z pewnością nie potrwa długo, zanim Jacks zorientują się, że z kuchni są dwa wyjścia. - Saint-Lazarre ma być zabity! - dodał de Morrisey. - W Anglii. Zabójca jest już w drodze. - Kim jest? - zapytał ostro Wessex. Victor Saint-Lazarre, uchodźca z Francji, dawny dworzanin, był chyba jedynym człowiekiem, który potrafił zapanować nad sporami wszystkich skłóconych francuskich rojalistów. Bez niego plan króla Henryka, zakładający zjednoczenie tych wszystkich grup i wywołanie z angielską pomocą kontrrewolucji w celu przywrócenia na tron Francji Burbonów, miał małe szansę powodzenia. Zabójstwo tego człowieka byłoby wielkim osiągnięciem Republikanów; pokazaliby w ten sposób Anglikom, że Korsykańska Bestia potrafi dosięgnąć swoich wrogów nawet tam. - Nie wiem. Kurier, którego przechwyciliśmy, wiedział tylko, że Saint-Lazarre ma zostać zamordowany szesnastego germinala. - Gazzette twierdzi, że Saint-Lazarre do następnej sesji Parlamentu ma przebywać w gościnie u markizy Roxbury. Tam uderzy zabójca. Jeśli zostaniemy rozdzieleni, musi pan dotrzeć jak najszybciej do Anglii z tą wiadomością - mówił szybko Wessex. Szesnasty germinal w rewolucyjnym kalendarzu, to dwudziesty kwietnia w bardziej cywilizowanej rachubie czasu. Osiem dni