Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
– Nikogo nie zastałeś? Doprawdy, zabawna historia. Jestem prawie pewien, że właśnie dziś cię oczekiwali. Ale nieważne, ty, James, zajmujesz się tą sprawą. Zadzwoń do nich i ustal następny termin, jak się da najszybciej. Dnie i tygodnie płynęły, a mnie z niezwykłą łatwością udawało się zapomnieć o wściekłym ogierze, nie wtedy jednak, kiedy duch we mnie słabł. Przynajmniej raz każdej nocy koń przelatywał przez moje sny z tętentem, z rozdętymi chrapami i rozwianą grzywą; nabrałem też nieprzyjemnego nawyku: budziłem się o piątej rano i rozpoczynałem natychmiast operować tego konia. Każdego ranka do śniadania ze dwadzieścia razy usuwałem narośl. Wreszcie zdecydowałem, że należy zrobić to, co do mnie należy, i mieć całą sprawę za sobą. Na cóż, u licha, czekałem? Czy przyczyną była podświadoma nadzieja, że jeśli będę należycie długo zwlekać, coś się stanie i nie będę musiał wykonać tego zabiegu? Może narośl sama odpadnie albo skurczy się i zniknie, albo koń padnie. Mogłem też przekazać całą sprawę Siegfriedowi – był świetny, jeśli idzie o konie – ale gdybym to zrobił, moja i tak kiepska wiara we własne siły jeszcze bardziej by osłabła. Rozterka skończyła się pewnego ranka, kiedy zadzwonił sam Wilkinson. Nie był wcale zdenerwowany nazbyt długą zwłoką, ale dał wyraźnie do zrozumienia, że nie może dłużej czekać... – Widzi pan, młody człowieku, chcę sprzedać tego konia, a nie mogę tego zrobić z tą naroślą, no nie? W czasie jazdy do Wilkinsona wsłuchiwałem się w dobrze znajomy klekot tacy na tylnym siedzeniu i nie żywiłem żadnych złudzeń, co mnie czeka; teraz wiedziałem. Kiedy wysiadłem z samochodu, miałem uczucie, że jestem pozbawiony ciała i unoszę się nad ziemią. Powitał mnie dobrze znany hałas dolatujący z oddzielnego boksu, to samo wściekłe rżenie i odłupywanie drzazg. Kiedy pojawił się farmer, zesztywniała twarz starałem się ułożyć w coś, co przypominało uśmiech. – Moi chłopcy zarzucili mu kantar – powiedział, ale jego słowa „zagłuszył wściekły kwik dolatujący z boksu i dwa niezwykle silne kopnięcia w drewnianą przegrodę. W ustach mi wyschło. Nagle rozległ się hałas, potem wrota stajni się otworzyły i wielki koń, jak wystrzelony z katapulty, wyleciał na podwórze, ciągnąc za sobą na końcu kantara dwóch krzepkich parobków. Spod butów ślizgających się na kamieniach mężczyzn strzelały iskry, ale nie byli oni w stanie zawrócić ogiera i zatrzymać go. Miałem wrażenie, że ziemia drży pode mną, bo zwierzę bezustannie waliło w nią wściekle kopytami. Wreszcie za pomocą różnych manewrów parobcy zatrzymali konia i ustawili bokiem do ściany stodoły. Jeden z nich zarzucił mu pętlę na górną wargę i zacisnął ją fachowo, drugi schwycił krótko kantar i odwrócił się do mnie. – Wszystko przygotowane, panie doktorze. Przebiłem gumowy kapturek fiolki z kokainą i wciągając powoli tłoczek patrzyłem, jak jasny płyn wlewa się do szklanej rurki strzykawki. Siedem, osiem, dziesięć centymetrów sześciennych. Jeśli uda mi się to w niego wpakować, reszta pójdzie gładko. Jednak ręce mi się trzęsły. Kiedy podchodziłem do konia, miałem wrażenie, że oglądam scenę rozgrywającą się na filmie i że to nie jestem naprawdę ja – wszystko było całkiem nierealne. Oko ogiera, które widziałem z boku, łypało w moją stronę groźnie, podczas gdy ja podniosłem lewą rękę i przesunąłem nią po mięśniach szyi, po gładkim jak aksamit marszczącym się boku i wzdłuż brzucha, aż mogłem schwycić narośl. Miałem ją wreszcie w ręku, czując pod palcami gruzły i fałdy, i pociągnąłem powoli w dół, napinając brunatną skórę łączącą ją z ciałem. Tutaj zrobię zastrzyk znieczulający. Nie będzie aż tak źle, jak się spodziewałem. W tej chwili ogier położył uszy po sobie i ostrzegawczo zarżał. Wciągnąłem powoli powietrze, uniosłem prawą rękę ze strzykawką, przyłożyłem igłę do skóry i mocno ją pchnąłem. Kopnięcie miało gwałtowność eksplozji, tak że przede wszystkim poczułem zdumienie, iż tak wielkie zwierzę może poruszać się równie szybko