Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Suzuki kiwnęła głową. — Z chęcią przyjmiemy cię z powrotem. Nie muszę ci tego mówić. Twój przyjaciel też może się zaciągnąć. Na początek nie dostanie wiele, ale myślę, że w mig się wyrobi. Ma spory talent... no i przynajmniej zostaniecie razem. Mnie to zupełnie nie przeszkadza. Nie, pomyślał Val Con. Groźne liczby jak zimne błyskawice płonęły mu pod czaszką. Nie wolno ci popełniać błędów, Miri! Miri tymczasem lekko dotknęła dłoni Suzuki i Jasona. — Porozmawiamy o tym później — powiedziała. — Cieszę się, że wciąż mnie lubicie. — Przekrzywiła głowę. — Mała przysługa? — Jeśli to tylko leży w naszej mocy — odparła Suzuki. Miri zerknęła na Val Cona, ale len już dawno przybrał swoją nieprzeniknioną minę. — Chcemy możliwie bez rozgłosu przedostać się na Prime — zaczęła — a w porcie wszystkich kontrolują. Nie przemkniemy się przez obławę. Jeśli chcesz, pytaj dlaczego, ale odpowiedź zajmie trochę czasu. Suzuki siorbnęła kawę. — Mamy przemycić was przez bramkę i dowieźć na orbitę? — Właśnie. Dowodząca oddziałem Gyrfalków wzruszyła ramionami. — Nie widzę żadnych przeszkód. — spojrzała na swojego zastępcę. Jason uśmiechnął się od ucha do ucha i rozprostował potężne ramiona. — Bułka z masłem. — Więc załatwione. — Suzuki przeniosła wzrok na przyjaciółkę. — Coś jeszcze? — Nie... Tak. Może Skarbnik chce kupić trochę biżuterii? Wolę gotówkę zamiast świecidełek. Suzuki ze zdumieniem spojrzała na widoczny i na jej palcu pierścionek w kształcie srebrnego węża. Miri wybuchnęła śmiechem. — Chodzi o inną biżuterię. To świecidełko wcale mi nie przeszkadza. — W takim razie musimy znaleźć Zjawę. Zobaczymy, co da się zrobić. — Suzuki wstała i położyła dłoń na ramieniu Jasona. — Zacznij ich pomału zbierać. Już pora. — Dobra, dobra... — zamruczał i posłusznie podniósł się od stołu. — Wezmę ze sobą Twardziela. Poleci z grupą Yancey. Val Con wyprostował się powoli. — Miri... Zawahał się, a potem z irytacją wzruszył ramionami. — Dok trzysta dwadzieścia siedem — burknął. — Poziom F. Bądź tam najpóźniej kwadrans po wylądowaniu. Odwróciła się i wzięła Suzuki pod rękę. — Jasne — powiedziała. * * * — Ile to jeszcze potrwa? — spytała Daugherty. — Pewnie do czasu, aż nas odwołają — rzucił Carlack. — Czyli za dwadzieścia lat, a może wcale. Daugherty była na służbie od samego rana. Dziesięć minut przed końcem zmiany przyszedł rozkaz: wszystkie patrole skierować na kosmodrom i zostać tam do końca alarmu. Ma prawo do zdenerwowania, pomyślał Carlack, ale po co od razu robić z tego melodramat? — Szef uważa, że złapiemy ich jeszcze przed wieczorem. No przecież, kuma, muszą wpaść w panikę. Szukają ich dosłownie wszędzie, na calutkim globie. Zobaczysz, że spróbują nawiać. Szef jest przekonany, że będą chcieli to zrobić jak najszybciej. Daugherty rzuciła kilka nieparlamentarnych uwag pod adresem wspomnianego szefa. Carlack tylko westchnął i postanowił w duchu, że zaraz ją wyśle po następne drożdżówki i lurowatą kawę. — O, święty Baltazarze — szepnęła nagle Dougherty, lecz nie zabrzmiało to jak modlitwa. Carlack uniósł głowę. — Co? — Najemnicy! — rzuciła, biegnąc do drzwi. — Setki najemników! Cholera, wchodzą nie tą bramką! * * * Starszy komendant Higdon był w wyjątkowo złym nastroju. W gruncie rzeczy, nic się nie stało, a jednak się wściekał. Dostawał szału, gdy cywile wtrącali się w wojskowe sprawy. Właśnie poinformował o tym parę cywilów, którzy mieli czelność zatrzymać jego oddział przy wejściu na kosmodrom, każąc ustawić się w kolejce i przygotować dokumenty. Komendant Higdon nie lubił także dokumentów. Daugherty zacisnęła zęby. — To policyjny nakaz, panie komendancie. Sprawdzamy wszystkich pasażerów. Nikt nie ma prawa odlecieć stąd bez kontroli. Poszukujemy dwojga przestępców i podejrzewamy, że będą chcieli uciec promem. Na Prime już ich nie dostaniemy. Jeśli wyrwą się w przestrzeń kosmiczną, nigdy nie staną przed tutejszym sądem. — I bardzo dobrze! — ryknął z wyraźnym zadowoleniem komendant. — Bo społeczeństwo tłamsi w zarodku to, co stworzyło najlepszego! Mówię o tak zwanych przez was „kryminalistach”, których ścigacie i mordujecie. Gdyby policja i prawnicy mieli zupełnie wolną rękę, to zamiast ludzi po ulicach chodziłyby same zgnuśniałe krowy! To tych trzeba łapać i zabijać, a ich łby wieszać na stodole! Do diabła z nimi... — mruknął na koniec i dał znak zastępcy, by ustawił oddział do marszu. — Być może — powiedziała z uporem Dougherty — ale my mamy swoje rozkazy i wykonujemy swoje zadania. Kto nam zaręczy, że do pańskich ludzi nie dołączyli nasi podejrzani? — A niechby tak było! — zawołał Higdon. — Chętnie wezmę jeszcze dwie pary sprawnych rąk do pomocy. Macie rozkazy? Do diabła z nimi — powtórzył. — Mnie obchodzą wyłącznie moje. Nie dopuszczam myśli o spóźnieniu. A jeśli trzeba... — uniósł rękę — to mam mocniejsze argumenty. Nocną ciszę przeszyły metaliczne trzaski. Był to szczęk odbezpieczania broni wszelakiej maści i rodzaju. Dougherty szeroko otworzyła usta, choć nie wiedziała, co powiedzieć. Z opresji wybawiła ją nieduża i pyzata niewiasta w skórzanym stroju, która podeszła do wariata dowodzącego tym oddziałem. — Co to za postój, do ciężkiego wała? — burknęła. — Higdon! Nie trzymasz się rozkładu! — Właśnie o tym dyskutujemy z obecną tu panią cywil — odparł. — Kazała wszystkim okazać papiery przed wejściem na pokład promu. Słyszysz, Suzuki? Wszystkim. Wiesz, ile to jeszcze potrwa? — Co?! — Pyzata odwróciła się do Daugherty, która w tym momencie pomyślała sobie, że wolałaby się wcale nie urodzić. — Mamy zabukowane miejsca. Tam w górze czekają na nas. Nawet nie chcę słyszeć o żadnych opóźnieniach. — Odwróciła się i odeszła. Higdon spojrzał wyczekująco na stojącą przed nim parę. Policjant był blady jak kreda. Policjantka trzymała się troszeczkę dzielniej, ale w pełni zdawała sobie sprawę, że nie wygra ze zbrojnym oddziałem zahartowanych w boju najemników. Odeszła na bok i pociągnęła za sobą kolegę. — Dobrze, komendancie. Czuję się jednak w obowiązku zawiadomić pana, że złożę w kwaterze głównej skargę na pańskie zachowanie. Higdon roześmiał się i opuścił rękę. Najemnicy schowali broń. Zastępca dał rozkaz wymarszu. Pluton za plutonem mijał lądowisko i znikał w otwartym włazie olbrzymiego promu