Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Wierzę. Szczęście to, że u was nie wszyscy tylko sejmikowicze i krzykacze. - No, mamy i tuzy umysłowe. Ja mówiłem... o szerokich, najliczniejszych kręgach. Weszła Lora z tacką w ręku. - Niosę pacjentowi podwieczorek - rzekła wesoło. - O, tu jest dobra kawka, bułeczki, sucharki świeże, a tu poziomki prosto z lasu. Czy dobre papu? Uśmiechnęła się przymilnie. - Ależ ślicznie. Całuję rączki... apetyt mam wilczy, zjem to razem z paluszkami pani. - Cóż za krwiożerczość! Udławiłby się pan nimi, ja mam grube kości. - I kostki bym schrupał, panieńskie gnateczki smakują nadzwyczajnie. - Kosztował pan już? - O... ha!... - przeciągle cmoknął Okszta z lubieżnym skurczem warg. Olelkowicz uczuł niesmak, powstał i rzekł nieco ironicznie: - Zostawiam państwa, życząc... dobrego apetytu. Ostatnie słowa tak zaakcentował, że Okszta błysnął dwuznacznym uśmiechem, Lora zaś poczerwieniała, ale gdy Andrzej wyszedł, wybiegła za nim natychmiast. Zastąpiła mu drogę, stanąwszy tak blisko, że oddechem oblała mu całą twarz. - Czy pan stale odwiedza Temnyj Hrad? - spytała prędko. - Nie, pani, jestem już stamtąd wypłoszony - palnął bez namysłu. Lora rzuciła mu groźne spojrzenie, wyczytał w nim obrazę i gniew. Wtem zmieniła wyraz twarzy na łagodny, marzący, oparła się o odrzwia dziwnie kocim ruchem i patrząc w oczy Andrzeja, wyszeptała prawie słodko: - Szkoda! Zmarnowałeś pan jedyną chwilę naprawdę piękną. Mogła być przecudna, a była... głupia. Wzruszyła ramionami i kiwając głową żałośnie odeszła do pokoju Okszty. Olelkowicz został na miejscu z niezrozumiałym uczuciem zdziwienia, żalu oraz ironii. Ogólnie jednak czuł, że mu Lora zaimponowała. Przeszyła mu umysł myśl gniewna: - Prawda! Jaki ja byłem głupi. Zatrząsł nim dreszcz zmysłowy, iskry przeleciały prądem po jego ciele. - Tu nie byłoby zobowiązań, tu byłaby rozkosz - szepnęły wargi Andrzeja. Zatętniła mu krew spiesznym pulsem, odczuwał nadpełzającą ironię, która go krytykowała, szydziła z niego. Nie słuchał jej podszeptu, rozpalał w sobie nagle wzburzoną zachłanną żądzę i zwierzęcy żal za utraconą chwilą szału. Dobrze mówi Okszta - myślał zapalnie - niepotrzebne konwenanse, ceregiele, formułuszki, tylko natura! Wierzyć jej hasłom i za nią iść! Cóż mnie odrzuciło od tej pysznej dziewczyny?... Skrupuły, etyka, lęk przed zobowiązaniami, dobre wychowanie... Ach, głupstwo! Taka rozkosz i dobre wychowanie! Ha, ha, ha! Co za zestawienie potworne! Taki szał przepuścić... dobrowolnie wyzbyć się rozkoszy z taką dziewczyną! Pohamował się w zapale. Przebłysk refleksji... - Czyż Lora?... Czyż z nią?... Zaraziłem się od Okszty... Jestem jak pijany. Drgnął, bo oto stanęła mu przed oczami duszy, niby na jawie upragniona postać Handzi, droga, ponętna. Otrząsnął się, przypomniał sobie - po co tu dziś przyjechał? Dla niej, dla Andzi i ten dzień uroczysty sprofanował myślą o rozkoszy z tamtą. Uczuł obrzydzenie do siebie, opanował go do Lory taki wstręt przemożny, i zarazem lęk, by nie ujrzeć teraz Tarłówny, że zerwał się i odjechał, nie pożegnawszy się z nikim. - Ja jej śmiałbym w oczy spojrzeć, tej mojej jedynej, tej... złotej dziewczynie! Po takich myślach? Za nic! Za nic! XV Cud życia Andzia po powrocie z lasu, dowiedziawszy się o bytności i nagłym odjeździe Olelkowicza, zastanowiła się głęboko. - Dlaczego on nie czekał na mnie? Dziewczyna sposępniała. Któregoś dnia, gdy Kościesza wyjechał do lasów, Andzia uśpiwszy panią Malwinę po obiedzie, wybiegła z domu... - Na łąki, na wyręby, w trawy - wołało w jej stęsknionej duszy. Za budynkami gospodarczymi leśniczówki Andzia od razu wpadła w burzany, które zakryły ją prawie zupełnie. Zwisały nad nią zielone, pyszne pióra, kielichy, korony kwiatów i szemrało to wszystko jakąś gędźbą smutną, tęskną a rozkoszy pełną. Zanurzyła się Andzia w kwiatach, pochłonęły ją wonie, czarem przejmujące