Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Kiedy ci kazano c z e k a ć, oznaczało to coś zupełnie innego. Linia była absolutnie, całkowicie cicha. Znajdowałeś się nigdzie. Dlaczego nie mówią po prostu: ,,Proszę zaczekać, aż pana żywcem pogrzebią na jakiś czas". Zorientował się, że jest trochę przestraszony. - Herbert? Obrócił się, trzymając słuchawkę przy uchu. Na szczycie schodów stała Vera w swym spłowiałym, brązowym płaszczu kąpielowym. Włosy miała nakręcone na lokówki, a czoło i policzki wysmarowane jakimś stwardniałym na beton kremem. - Kto dzwoni? - Nie wiem. Kazali czekać. - Czekać? Piętnaście po drugiej? - Tak. - To nie Johnny, prawda? Nic się nie stało Johnny'emu? - Nie wiem - powiedział, zmuszając się, by nie podnieść głosu. Ktoś dzwoni o drugiej w nocy i każe ci czekać, a ty robisz przegląd krewnych i inwentaryzujesz ich stan. Przygotowujesz listę starych ciotek, dodajesz do siebie dolegliwości dziadków, jeśli ich jeszcze masz. Zastanawiasz się, czy tykacz któregoś z przyjaciół nie przestał właśnie tykać. I próbujesz nie myśleć, że masz syna, którego bardzo kochasz, i że takie telefony prawie zawsze zdarzają się o drugiej nad ranem, albo jak nagle ze zdenerwowania zesztywniały ci mięśnie łydek... Vera zamknęła oczy i złożyła ręce na płaskim biuście. Herb próbował opanować się, żeby nie powiedzieć: "Vera, Biblia bardzo wyraźnie sugeruje, że powinnaś pójść i zrobić to w tej swojej kapliczce". Zarobiłby tylko na Słodki Uśmiech Very Smith Przeznaczony Wyłącznie dla Niewierzących i Potępionych Mężów. O drugiej w nocy, przykuty do telefonu, przez który kazano mu c z e k a ć, Herb Smith nie sądził, by zdołał znieść ten szczególny uśmiech. W telefonie coś stuknęło i inny męski głos, tym razem starszy, powiedział: - Dzień dobry, panie Smith. - Halo? Kto mówi? - Bardzo przepraszam, że musiał pan czekać. Mówi sierżant Meggs z policji stanowej, oddział w Oronto. - Czy chodzi o mojego syna? Coś się stało mojemu synowi? Nawet nie zorientował się, że usiadł na krzesełku przy biure-czku stojącym w norce telefonicznej. Poczuł się bardzo źle. - Czy ma pan syna imieniem John Smith, brak inicjału drugiego imienia? - Co z nim? Czy czuje się dobrze? Kroki na schodach. Obok niego pojawiła się Vera. Przez moment sprawiała wrażenie bardzo spokojnej, a później, nagle, rzuciła się na telefon jak tygrysica. - Co się stało? Co się stało mojemu synkowi? Herb szarpnął słuchawką, obłamując jej paznokieć. Patrząc stanowczo, powiedział: - Vera, ja się tym zajmę. Spojrzała na niego, a jej wyblakłe, niebieskie oczy ponad przyciśniętymi do ust dłońmi były ogromne. - Panie Smith, jest pan tam? Z ust Herba wydarły się słowa jakby pokryte nowokainą. - Tak, mam syna imieniem John Smith, brak inicjału drugiego imienia. Mieszka w Cleaves Mills. Jest nauczycielem w tamtejszym liceum. - Pana syn uległ wypadkowi samochodowemu. Jego stan jest bardzo ciężki. Przykro mi, że musiałem przekazać panu złą wieść. - Głos Meggsa był łagodny, grzeczny. - O mój Boże! - Herb czuł, jak myśli mu się plączą. Pewnego razu, kiedy był w wojsku, wielki, budzący grozę chłopak ze wschodu, nazwiskiem Childress, pobił go ciężko przed jednym z barów w Atlancie. Teraz czuł się tak jak wtedy, zgnojony, pokonany, niezdolny do logicznego myślenia. - O mój Boże! - powtórzył. - Nie żyje? - dopytywała się Vera. - Czy on nie żyje? Czy Johnny n i e ż y j e? Herb przykrył słuchawkę. - Nie - powiedział. - Żyje. - Żyje! Żyje! - krzyknęła Vera i z wyraźnie słyszalnym odgłosem padła na kolana. - O, Boże! Z całego serca dziękujemy Ci i błagamy, byś okazał Swą litość i otoczył Swą opieką naszego syna, okrył go Twą kochającą ręką w imię Twego Syna jedynego Jezusa i... - V e r a, z a m k n i j s i ę! Przez chwilę milczeli wszyscy troje, jakby zastanawiali się nad niesprawiedliwością tego świata: Herb ze swym wielkim cielskiem wciśniętym w norkę telefoniczną, z kolanami ledwie mieszczącymi się pod blatem biureczka i twarzą w bukiecie plastykowych kwiatków, Vera na kolanach przyssanych do kratki ogrzewania w korytarzu i niewidoczny sierżant Meggs, stanowiący dziwaczne audytorium tej tragifarsy. - Panie Smith... - Tak. Chciałem... chciałem przeprosić za ten hałas. - To całkiem zrozumiałe - przyznał policjant. - Mój syn... Johnny... czy prowadził swojego volkswagena? - Pułapki, pułapki... te garbusy to śmiertelne pułapki... - bełkotała Vera. Po jej twarzy płynęły łzy, ślizgając się po stwardniałej maseczce jak deszcz po szybie. - Jechał taksówką - wyjaśnił Meggs. - Opiszę panu sytuację tak, jak ją teraz rozumiemy. W wypadku brały udział trzy samochody, dwa z nich prowadzone przez dzieciaki z Cleaves Mills. Ścigały się. Zjeżdżały ze wzgórza, znanego tutaj jako Wzgórze Carsona, drogą numer sześć, kierując się na wschód. Pana syn siedział w taksówce jadącej na zachód, w stronę Cleaves Mills. Taksówka i samochód jadący lewą stroną drogi zderzyły się czołowo. Taksówkarz zginął na miejscu, wraz z chłopcem, który prowadził ten drugi samochód. Pana syn i pasażer drugiego samochodu znajdują się w szpitalu stanowym Wschodniego Maine. Ich stan podano jako krytyczny. - Krytyczny - powtórzył Herb. - Krytyczny! Krytyczny! - jęknęła Vera. O Chryste, wygląda, jakbyśmy grali w jednej z tych dziwnych, nowoczesnych sztuk, które jakoś nigdy nie pojawiają się na Broadwayu, pomyślał Herb. Wstydził się za Verę przed sierżantem Meggsem, który z pewnością słyszał ją wtórującą im w tle niczym zwariowany grecki chór. Pomyślał, ile podobnych rozmów musiał w trakcie swej pracy odbyć sierżant Meggs. Zapewne sporo. Być może już dzwonił do żony taksówkarza i do matki tego chłopca. Jak to przyjęli? Zresztą, co to ma za znaczenie? Czy Vera nie ma prawa do płaczu nad swym synem? I czemu człowiek musi snuć takie zwariowane myśli w takiej chwili? - Wschodnie Maine - powiedział Herb i zapisał to w notatniku. Rysunek u góry każdej kartki przedstawiał uśmiechniętą słuchawkę telefoniczną