Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Jacyś ludzie rozmawiali z autorem, ale wyglądali na jego znajomych - a może sami też byli poetami. Lilly twierdziła, że poeci zawsze sprawiają takie wrażenie, jakby wszyscy byli między sobą zaprzyjaźnieni. Ja w każdym razie nie umiałem się zachować; gdyby była tam ze mną Franny, podeszlibyśmy tanecznym krokiem do Donalda Justice, a jej widok pewnie całkiem by go powalił - tak jak wszystkich. Pan Justice wyglądał na prawdziwego dżentelmena i wcale nie twierdzę, że zaraz pchałby się do Franny z łapami. Wyobrażałem sobie, że byłby podobny do swoich wierszy, czyli szczery, a zarazem przestrzegający form, surowy, nawet posępny - ale otwarty, a nawet wielkoduszny. Kogoś takiego jak on można by poprosić o wygłoszenie elegii na cześć osoby, którą się kochało; myślę, że umiałby napisać rozdzierający utwór o Bobie z Iowy; widząc go po tym wieczorze autorskim w Nowym Jorku, otoczonego wytwornymi wielbicielami, zapragnąłem, żeby napisał albo wyrecytował elegię dla matki i Jaja. Właściwie Jajo w pewnym sensie stał się bohaterem elegii; mówię o wierszu pod tytułem „Przyjaciołom zmarłym w dzieciństwie”; przeżyłem go bardzo osobiście, jako elegię na cześć Jaja. Frank i ja jesteśmy nią zachwyceni, ale Franny twierdzi, że to dla niej za smutne. PRZYJACIOŁOM ZMARŁYM W DZIECIŃSTWIE Nie ujrzymy, jak w niebie zapuszczają brody, Jak się opalają wśród łysych piekielników; Najwyżej o zmroku na odludnym boisku Staną kołem, albo może połączą dłonie W zabawie, której nazwa już nic nam nie powie. Pójdź, pamięci, odnajdźmy ich tam, pośród cieni. Ale kiedy zobaczyłem pana Justice w Nowym Jorku, myślałem głównie o Franny i o „Miłosnych machina- cjach”, czyli o wierszu, który oboje dostaliśmy od Lilly. Nawet nie wiedziałem, jak się odezwać do pana Justice. Byłem zbyt zakłopotany, żeby chociaż podać mu rękę. Gdyby nie to, pewnie powiedziałbym, jak bardzo żałuję, że nie przeczytałem „Miłosnych machinacji”, kiedy Franny i ja mieszkaliśmy w Wiedniu, a lato sześćdziesiątego czwartego roku kończyło się ślepą uliczką. - Ale czy to by cokolwiek zmieniło? - spytała mnie potem Franny. - Czybyśmy wtedy uwierzyli, że wiersz mówi prawdę? Nawet nie wiem, czy Donald Justice napisał „Miłosne machinacje” przed rokiem sześćdziesiątym czwartym, ale myślę, że nie mogło być inaczej; jest to wiersz jakby stworzony dla Franny i dla mnie. Zresztą i tak wszystko jedno (cytuję Franka). W każdym razie po latach Franny i ja dostaliśmy w listach od naszej kochaniutkiej Lilly „Miłosne machina- cje” i pewnej nocy przeczytaliśmy je sobie przez telefon. Przy tekstach, które warto było recytować na głos, przeważnie zaczynałem szeptać, ale Franny czytała głośno i wyraźnie. MIŁOSNE MACHINACJE Choć tak się strzegą dotyku rąk, Zwodzą i kluczą, Choć lawirują, żeby zająć wzrok Rzeczą w miarę obojętną (Jeszcze pomni na to, o czym honor poucza), Dźwigają zguby piętno. Silniejszej trzeba tu kuracji. Sami już widzą, Że mimo wszelkich machinacji Nadciąga zguba, Choćby światło odebrano ich źrenicom, A ręce ucięto w przegubach. Rzeczywiście potrzeba było mocniejszych leków. Gdyby to nam ucięto ręce w przegubach, Franny i ja do- tykalibyśmy się kikutami: tym, co by nam zostało - wszystko jedno, porażeni ślepotą czy nie. Ale tego popołudnia u niej w pokoju uratowała nas niedźwiedzica Susie. - Coś tu się święci - powiedziała, gdy tylko weszła, powłócząc łapami. Franny i ja odczekaliśmy chwilę: my- śleliśmy, że Susie mówi o nas; baliśmy się, że już wszystko wie. Lilly oczywiście wiedziała. Widocznie jakoś odgadła. - Pisarze wiedzą wszystko - oświadczyła kiedyś. - A przynajmniej powinni. To ich obowiązek. Bo jeżeli nie, to lepiej niech się nie odzywają. - Lilly musiała chyba wiedzieć o nas od samego początku - powiedziała mi Franny w rozmowie międzymia- stowej, tej nocy, kiedy odkryliśmy „Miłosne machinacje”. Połączenie mieliśmy fatalne; na linii wciąż trzesz- czało, jakby Lilly podsłuchiwała. Lilly albo Frank - który, jak już mówiłem, był wprost stworzony do tego, żeby podsłuchiwać kochanków. - Słuchajcie, coś tu się święci - powtórzyła niedźwiedzica Susie z groźbą w głosie. - Oni nie mogą znaleźć Fehlgeburt. - Jacy „oni”? - spytałem. - Król pornosów i ta jego zasrana banda - powiedziała Susie. - Pytają, czy ją ostatnio widzieliśmy. A w nocy wypytywali kurwy. - To nikt jej nie widział? - spytałem, czując, że w nogawki spodni znów wpełza mi od dołu ten coraz bardziej znajomy chłód, trupi zefirek z grobowców, w których leżą Habsburgowie bez serc. De dni czekaliśmy, aż ojciec i Freud przestaną się sprzeczać, czy należy znaleźć kogoś, kto kupi hotel „New Hampshire”, nim zakapują niedoszłych bombardierów? Ile zmarnowaliśmy nocy, kłócąc się, czy lepiej zawiadomić konsulat amerykański lub ambasadę, żeby ktoś stamtąd dał znać austriackiej policji, czy też bezpośrednio skontaktować się z policją? Kiedy człowiek kocha się we własnej siostrze, traci z oczu świat rzeczywisty. Ten cholerny Welt, jak by powiedział Frank. - Na którym piętrze mieszka Fehlgeburt? - spytał tym razem. - Przecież widziałeś jej mieszkanie. Czy to wysoko? Lilly jako pisarka z miejsca go wyczuła, ale ja nie zrozumiałem pytania - przynajmniej nie od razu. - Parter - powiedziałem. - Raptem kilkanaście schodów. - Za nisko - stwierdziła Lilly, a do mnie nareszcie dotarło, w czym rzecz. Za nisko, żeby wyskoczyć oknem. Jeśli Fehlgeburt w końcu postanowiła nie mijać już więcej otwartych okien, musiała znaleźć inny sposób. - No właśnie - rzekł Frank, chwytając mnie za ramię. - Jeżeli odstawiła Mysikróla, to pewnie wciąż tam jest. Przeciąłem plac Bohaterów, a potem ruszyłem przez Ring w stronę Ratusza; dostałem więcej niż lekkiej zadyszki, bo to kawał drogi, kiedy się biegnie sprintem, ale byłem w formie. Trochę się zadyszałem, nie da się ukryć, lecz bardziej doskwierało mi okropne poczucie winy - chociaż nie mogło tu chodzić wyłącznie o mnie; cała ta sprawa ze mną nie mogła nawet być głównym, a co dopiero jedynym powodem, dla którego Fehlgeburt przestała mijać otwarte okna