Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Niestetyż, nie dane mi było: tak mniej więcej w połowie Adagia sąsiadka lewa, wiodąca z nami nieustanne wojny muzyczne, zaczęła sobie nagle wbijać gwóźdź, wbija go i wbija, a jak słusznie powiedział gdzieś profesor bodajże Schaeffer, brucknerowskie akordy źle brzmią wśród odgłosów świata, toteż byłem już porządnie wściekły, kiedy się zorientowałem, że stu- kanie dobiega jak gdyby od strony drzwi, w końcu wstałem i wyjrzałem, a tu – Jarkowa ko- bieta, Małgośka. Więc się zacząłem trochę tłumaczyć, że tu wcześniej ktoś gwóźdź wbijał i nie byłem do końca pewny. A ona, że to nic, a co za świetna muzyka, pewnie jakaś współcze- sna. W każdym razie świeżo kupiona – ja na to, ona dalej się zachwyca, w ogóle świetnej mu- zyki słuchamy, Jarek też jej puszczał, zapatrzona w tego Jarka jak w św. obrazek (a on jej, potwór, nie kocha nic a nic), przyniosła mu ciasteczko. Ale Jarka nie ma, pojechał właśnie do domu, ja mówię. To może ona tylko wejdzie i wypali papierosa. Przyciszyłem więc nieco ryki owe wzniosłe, że aż nieludzkie, żeby dać się gościowi wygadać; nie będę tu przytaczał z bra- ku miejsca, ale też o nikim jeszcze nie dowiedziałem się tak wiele w tak krótkim czasie. W końcu dziewczynka sobie poszła, zostawiając mi ciasteczko, pomyślałem, czy nie zachować go do czasu przyjścia Szewc, ale najpierw odwinąłem je z papierka, żeby zobaczyć, co za jed- no, a że było z kokosem, zjadłem bezzwłocznie. 10. Tu przerwę na trochę tok tej opowieści, aby wpleść w nią inną opowieść, pozostając poniekąd w zgodzie z chronologią – powodem, dla którego Jarek pojechał do domu, było bo- wiem Święto Zmarłych, którego to dnia rok w rok chodzę z kwiatkami na Rakowicki, gdzie leży (jak to ujęła kiedyś Wioletka) mój temat pracy magisterskiej, a przy tym jeden z tych niewielu duchów zmarłych, z którymi ciągle jeszcze można sobie sensownie pogadać (choć to oczywiście z mojej strony tylko uzurpacja): Karol Irzykowski. A tym razem z okazji odwie- dzin u Karola spotkało mnie przeżycie nieomal mistyczne, jak najbardziej ? propos tego wszystkiego, o czym tu mowa. Żeby mianowicie przed samą wizytą trochę sobie z Karolem poobcować intelektualnie, wziąłem do ręki jego Dziennik i otwarłem gdzie bądź, a tam natra- fiłem na fragment, którego dotychczas nie znałem (o biada mi, badaczowi!) albo też zapo- mniałem go gruntownie, co jednak wydaje się mniej prawdopodobne, bo treść jego jest po prostu wstrząsająca. Oto Karol, na wczasach w Żegiestowie, oddaje się tropieniu dobiegają- cych zewsząd „hałasów”, wylicza je skrupulatnie i wszystko to (może poza szczekaniem psa, które istotnie należy do najobrzydliwszych dźwięków) jest po prostu śmieszne: ktoś kaszlnął, komuś łyżeczka upadła. Krowa z paskudnym dzwonkiem. Czekamy na jakieś przesilenie i nie 12 doznajemy zawodu. Do stołu Karolowego, bodajże przy śniadaniu, dosiada się kobieta (opisa- na zresztą od razu z podejrzaną wnikliwością) i – napomyka coś mimochodem o panujących w pensjonacie hałasach. Wówczas w Karola (który dotychczas robił z siebie mrukliwego po- nuraka, wszystko, żeby mieć spokój) jakby diabeł wstąpił: proponuje z miejsca współpracę: ona będzie w nocy śledziła hałasujących, a on rano, otrzymawszy od niej imienną listę, będzie ich wszystkich „beształ”. Dama, która (nie wiedzieć zresztą, czemu aż tak) poczuła się tą pro- pozycją dotknięta, odrzekła, że gdyby nie jego siwe włosy (a obszedł był właśnie sześćdzie- siątkę), toby mu zaraz dała „w papę”. No i katastrofa. Karolowi zabrakło języka w gębie (o co tym było łatwiej, iż się całe życie jąkał). Śniadanie zepsute, wczasy zepsute. Do obiadu kazał sobie nakryć osobny stolik, co jednak nie wywołało w gronie współbiesiadników zamierzonej konsternacji, i wiele jeszcze zaprawionych goryczą wieczorów spędził ukochany mój poeta i powieściopisarz w zaciszu (bo hałasy przestały już się liczyć czy też zamieniły się w „punkt wstydliwy”) swojego pokoiku na obmyślaniu odpowiedniej zemsty. Aż w końcu wymyślił! (Ale to już zainteresowanych odsyłam do odnośnego fragmentu Dziennika.) Za to ja tym ra- zem, stojąc nad jego grobem i paląc papierosa, uczucia miałem co najmniej mieszane. 11. (partia penisa) Szewc długo coś nie przychodziła, aż się w końcu wziąłem za robienie kolacji i wtedy właśnie przyszła. Jako tło muzyczne puściliśmy sobie Szuta (siemiernych szutow piereszutiwszego), w przerwach pomiędzy krojeniami, smarowaniami, kolejnymi krojeniami i obkładaniami próbowałem naświetlić Monice akcję baletu, przy czym jednak wyszło na jaw, że sam z niej pamiętam piąte przez dziesiąte, w końcu wpadliśmy na pomysł, żeby zajrzeć do „towarzyszącej srebrnemu krążkowi” książeczki, gdzie wszystko było do- kładnie opisane, więc omalżeśmy się nie podusili ze śmiechu, czytając to przy jedzeniu (szczególnie przypadła nam do gustu scena z kozą), z czego wywiązała się rozmowa o se- mantyczności muzyki czy raczej jej braku (nie ma to jak pisać pracę doktorską z rzeczy, której nie ma), potem nastąpił (przez Monikę przyniesiony) deser, a wraz z nim nowa płyta Waitsa, a gdy i tej nie stało, nie wytrzymałem w końcu i pochwaliłem się nowym nabytkiem. To już postanowiliśmy urządzić słuchanie uroczyste, skądś się usłużnie przyplątała świeca i ustawio- na w przeciągu rzucała po ścianach niespokojne cienie, podczas gdy ryki rozdzierające, z ni- czym nieporównane, runęły na pokój i wzięły go w swe absolutne władztwo. Toteż tym razem już z siłą kataklizmu (przynajmniej jak dla mnie) rozległo się znowu pukanie jakieś. W drzwi. Z najwyższą niechęcią wstałem i poszedłem otworzyć. Chłopczyk. Pyta, czy sobie uświada- miam, że jest noc. Ponieważ istotnie nic takiego sobie nie uświadamiałem, spojrzałem na ze- garek: dochodziła dwunasta, też mi ale noc, pomyślałem sobie