Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Taksówka zatrzymała się przed posępnie wyglądającą restauracją z małym napisem na szybie: PROWADZIMY WYSZYNK. Pośrodku witryny widniał dużo większy napis informujący, że zakład prowadzi sprzedaż potraw z curry na wynos. Na wewnętrznej części werandy, za wielką taflą szkła drzemał gigantyczny, bury kot. Obok restauracji znajdowała się budka telefoniczna. - Tutaj, szefie - poinformował kierowca taksówki. - Znajdź pan adres swego kumpla i natychmiast tam jedziemy. - Doskonale - odparł Lonnie i wysiadł z samochodu. Doris rozsiadła się wygodnie w fotelu, ale po chwili i ona postanowiła rozprostować nogi. Na ulicy nieustannie wiał gorący wiatr. Owinął jej spódnicę wokół kolan, a następnie przylepił do łydki stare opakowanie po lodach. Z grymasem niesmaku odrzuciła papier. Kiedy uniosła głowę, ujrzała przed sobą za szybą wielkiego, burego kocura. Łypnął na nią nie-odgadnienie swym jedynym okiem. Połowę pyska miał obdartą ze skóry w jakiejś dawnej kociej bójce. Pozostała mu różowa-wa, pofałdowana blizna pokryta tkanką, zaćmione kataraktą ślepie i kilka kłaków futra. Zwierzę bezgłośnie miauknęło za szybą. Poczuła obrzydzenie. Podeszła do budki telefonicznej i zajrzała do środka przez jedną z brudnych szybek. Lonnie pokazał jej kółko utworzone z kciuka i palca wskazującego, a potem puścił perskie oko. Wrzucił do otworu automatu dziesięciopensówkę i zaczął z kimś rozmawiać. Roześmiał się, ale przez szybki do Doris nie dotarł dźwięk. Podobnie jak miauknięcie kota. Obejrzała się w stronę restauracji, lecz okno werandy było puste. W panującym wewnątrz półmroku dostrzegła stoliki z ustawionymi na nich do góry nogami krzesłami i jakiegoś starszego jegomościa, który zamiatał podłogę. Gdy znów popatrzyła w stronę budki, zobaczyła, że Lonnie coś zapisuje. Następnie schował pióro, a w ręce trzymał kartkę. Doris widziała zanotowany adres. Mąż powiedział do mikrofonu jeszcze kilka słów, odwiesił słuchawkę i wyszedł z budki, pomachał triumfalnie kartką. - W porządku, ma... - Popatrzył nad jej ramieniem i zmarszczył brwi. - Gdzie się podziała ta cholerna gablota? Doris odwróciła się. Taksówka zniknęła. Krawężnik, przy którym stała, był pusty, a wiatr porywał leniwie z rynsztoka kilka papierów. Po przeciwnej stronie ulicy przystanęło objętych ramionami dwoje dzieci i chichotało. Doris spostrzegła, że jedno z nich ma zdeformowaną dłoń. Palce przypominały szpony. Błysnęło jej w głowie, że powinna się tym zająć opieka społeczna. Dzieci po drugiej stronie jezdni, widząc, że obserwuje je obca kobieta, ponownie padły sobie w objęcia i znów zachichotały. - Nie wiem - powiedziała. Czuła się zdezorientowana i trochę otumaniona. Upał, wiejący nieustannie monotonny wiatr, światło prawie jak na malowidle... - Która to była godzina? - zapytał nagle Farnham. - Nie wiem - odparła Doris Freeman wystraszona naraz własną opowieścią. - Około szóstej. Może dwadzieścia po. - Rozumiem, proszę mówić dalej - powiedział Farnham, wiedząc doskonale, że w sierpniu o tej godzinie słońce nie mogło jeszcze zachodzić. Słońce chowało się za horyzont dopiero dobrze po siódmej. - Co on zrobił? - zapytał Lonnie, ciągle się rozglądając. Zupełnie jakby się spodziewał, że jego złość sprawi, iż taksówka wróci. - Tak po prostu wziął i odjechał? - Może, gdy dawałeś mi z budki znaki, pomyślał, że to jemu sygnalizujesz, że jest wolny - odrzekła Doris, podnosząc r?kę i robiąc kółko z kciuka i wskazującego palca; dokładnie takie samo, jak zrobił to w budce Lonnie. - Mógłbym machać i machać, skoro na liczniku miał nie zapłacone dwadzieścia pięć funtów - burknął Lonnie i podszedł do skraju chodnika. Po drugiej stronie jezdni dwójka dzieciaków wciąż chichotała. - Ej! - zawołał. - Dzieci! - Pan jest Amerykaninem? - odkrzyknął chłopiec ze szpo-niastą dłonią. - Tak - odrzekł z uśmiechem Lonnie. - Widzieliście tu taksówkę? Widzieliście, jak odjeżdżała? Dwoje dzieci przez chwię zastanawiało się nad pytaniem. Jedno z nich okazało się dziewczynką w wieku mniej więcej pięciu lat. Miała niechlujnie zaplecione, brązowe warkoczyki sterczące w przeciwne strony. Podeszła do krawężnika po swojej stronie ulicy, z uśmiechem przyłożyła dłonie do ust i nie przestając się uśmiechać, wrzasnęła: - Spieprzaj, Joe! Lonniemu opadła szczęka. - Proszę pana! Proszę pana! Proszę pana! - zaczął z kolei wydzierać się chłopak, salutując swą kaleką dłonią. Po chwili oboje odwrócili się na pięcie i odbiegli. Zniknęli za najbliższym rogiem, zostawiając za sobą echo śmiechu. Kompletnie oszołomiony Lonnie popatrzył na Doris. - Podejrzewam, że niektóre dzieci z Crouch End nie przepadają za Amerykanami - powiedziała nieprzekonująco. Rozejrzała się nerwowo. Ulica była pusta. - Cóż, dziecino, wygląda na to, że udamy się tam na piechotę - powiedział Lonnie, obejmując Doris ramieniem. - Nie jestem pewna, czy mam na to chęć. Te dzieciaki mogły pobiec po starszych braci. - Roześmiała się, żeby pokazać, że miał to być wyłącznie żart. Niemniej śmiech zabrzmiał nienaturalnie piskliwie. Atmosfera wieczoru stawała się osobliwie surrealistyczna. Bardzo się to Doris nie podobało. Chciała już tylko wrócić do hotelu. - Nie mamy większego wyboru - odparł. - Jakoś nie ciągną tą ulicą sznury taksówek. - Lonnie, dlaczego ten taksówkarz nas tu zostawił? Sprawiał bardzo sympatyczne wrażenie. - Nie mam najmniejszego pojęcia. Ale John dokładnie mi wytłumaczył, jak się dostać do jego domu. Mieszka na uliczce Brass End, która jest maleńkim, ślepym zaułkiem. Powiedział, że nie ma jej nawet na planie Londynu. - Rozmawiając, oddalali się od budki telefonicznej, restauracji, w której sprzedawano na wynos potrawy z curry, i od pustego obecnie krawężnika. Znów posuwali się w górę Crouch Hill Road. - Musimy skręcić w prawo w Hillfield Avenue, w połowie tej ulicy w lewo, a następnie w pierwszą w prawo... a może w lewo? Nieważne, musimy skręcić w Petrie Street. Druga uliczka w lewo to Brass End. - I ty to wszystko zapamiętałeś? - Występuję jako główny świadek - odparł dziarsko i Doris się roześmiała. Lonnie zawsze potrafił rozładować napiętą atmosferę. Na ścianie w korytarzu posterunku na Crouch End wisiał plan dzielnicy, znacznie bardziej szczegółowy od planów w London Streetfinder