Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Są nami zachwyceni, są z nas dumni. Za chwilę wszyscy znajdują się już na pokładzie. Każdy z nas ma wyznaczone na statku miejsce, w którym przyjmuje miłych gości, wyjaśnia i tłumaczy cuda nowoczesnej techniki okrętowej. Zwiedzający chcą wszystko widzieć, obejrzeć, wszystkiego dotknąć i koniecznie zabrać na pamiątkę jakiś drobiazg. Cokolwiek! Coś, co ma jakąś łączność z Polską. Największym powodzeniem cieszą się wszelkie przedmioty ozdobione tarczą z trójzębem i trzema literami GAL, a więc spodeczki, filiżanki, popielniczki. Skoro zabrakło tych przedmiotów, idą wszystkie inne, takie, które dadzą się zdjąć czy odkręcić. Idą nawet termometry. Gdyby tak pozwolić, rozebraliby cały statek na drobne cząstki i zabrali ze sobą jako pamiątki. Na mostek wchodzi nowa fala zwiedzających. Za chwilę jesteśmy w ramionach grupy lotników, którą prowadzi najładniejsza i najzgrabniejsza ze znanych nam dziewcząt Polonii Amerykańskiej - „Hałyn”. Hałyn wygląda jak ta z polskiej piosenki, „co ma jasne włosy i oczy niebieskie”. Cała grupa trochę się spóźniła, bo to właśnie oni wysłali samolot, a Halina Wiśniewska sypała z niego na nas kwiaty. Wszyscy czekali na nią na lotnisku. I oto są. W domu państwa Wiśniewskich, podobnie jak i w wielu domach Polonii Amerykańskiej, czas, przywieziony z Polski, zatrzymał się na roku 1863. Rozwieszone na ścianach kilimy z Polski przemawiają wyhaftowanymi słowami piosenek z tamtego okresu. Z tamtego okresu zachowały się nie tylko książki, ale i mowa. Nawet noszona biżuteria ma czarne ornamenty na znak tamtej żałoby narodowej. Na honorowych miejscach spotykamy zabrane nam z kabin przedmioty. Niekiedy są to ramki z fotografiami nie znanych tu osób; wystarczyły jednak ramki z Polski, żeby osoby na fotografiach stały się bliskie. * * * Cała załoga statku, wraz z kapitanem, została zaproszona na bankiet urządzony na naszą cześć przez Polonię Amerykańską. Wieczorem, gdy szykowałem się do wyjścia, sternik służbowy oznajmił mi, że kapitan życzy sobie mnie widzieć. Zameldowałem się u kapitana. Słowa jego szronem okryły mą głowę: - Znaczy, zastąpi mnie pan na dzisiejszym przyjęciu i przeprosi pan, że nie przyszedłem, ale jak pan wie, nie czuję się dobrze. Znaczy, dziękuję panu! Wyszedłem z kabiny z wrażeniem, że przed chwilą przeczytałem depeszę o treści, w którą nie chce się uwierzyć, która oszałamia i przytłacza. Kapitan rzeczywiście od kilku dni był na ścisłej diecie. Ale ten fakt wcale nie rozjaśniał czarnych barw mej wizji, widziałem jedynie siebie przemawiającego w imieniu kapitana do kilkuset, a może i tysięcy osób. Przemówienie moje składało się ze słów, których w tej chwili nie mogę znaleźć i których nie znalazłem na bankiecie. Nie powiedziałem ani słowa. Z trudem tylko wy-bąkałem podziękowanie. A tyle przecież można było powiedzieć obywatelom miasta, którego najwspanialsza arteria komunikacyjna - łącząca to miasto z San Francisco - nosi nazwisko Pułaskiego. Następnego dnia zjawił się na statku inżynier zakładów Sperry, zamówiony przez nas jeszcze z morza. Miał dokonać kontroli wciąż tajemniczego dla nas przyrządu. Dzień był wyjątkowo upalny i bezwietrzny. Majstrując przy repetytorze na skrzydle mostku, w pełnym słońcu, inżynier Kennedy nagle zasłabł. Przenieśliśmy go do na- -wigacyjnej i zatelefonowaliśmy po naszego lekarza. Okazało się, że wyszedł na miasto. Sprowadziliśmy więc pogotowie ratunkowe, którego lekarz doprowadził inżyniera do „stanu używalności". Atak serca spowodowany upałem minął szybko i uprzejmy ten człowiek zainstalował nam jeszcze automatyczny kursograf. Przyrząd najbardziej oczekiwany przez kapitana, ponieważ widać na nim było bardzo dokładnie zmiany kursu nawet o pół stopnia. Zresztą i to było już właściwie niepotrzebne, gdyż mieliśmy sterowanie automatyczne. Podczas gdy kapitan oglądał nowo zainstalowany przyrząd, opowiedzieliśmy mu, co się przydarzyło inżynierowi Kennedy'emu. Kapitan wysłuchał i spytał: - Znaczy, czym go panowie do tego doprowadzili, stanem żyrokompasu czy swoją gościnnością? Była to lekka aluzja do tego, że przed przyjściem do Nowego Jorku zaopatrywaliśmy się w większą ilość polskiej wiśniówki, która „podbiła" nie tylko Amerykanów polskiego pochodzenia, ale wszystkich obywateli Stanów Zjednoczonych. Wieczorami w kabinach zjawiali się rodacy