Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Byłeś kiedyś w Bieszczadach? - zapytałem Kobyłkę - Nie. - No to jeszcze całe życie przed tobą - stwierdziłem. - Co to oznacza? - Kiedyś miałem wykładowcę historii średniowiecza, który mówił do nas, studentów w powyciąganych swetrach lub golfach, tak: “Nie zna życia, kto nie służył w marynarce”. Sam spędził trzy lata na okręcie podwodnym. A tak naprawdę miał na myśli to, że żaden z. nas nie chodził w marynarce. Każdy z nas miał po jednym garniturze i trzymaliśmy je na specjalne okazje, takie jak egzaminy, prywatki, ślub kolegi. - Przyznam, że nadal nie rozumiem. Zaśmiałem się. - Bieszczady to cudowna kraina pełna dwuznaczności, ludzi uciekających przed powszedniością, zgiełkiem. To dzikość, którą się kocha i chętnie do niej powraca. - Aha. Od tej pory Alfred Kobyłka tylko patrzył przez szybę na wioski i miasta, które mijaliśmy. Pewnie wypatrywał tych nadzwyczajnych gór, o których mu mówiłem. Noc spędziliśmy się w Przemyślu, a następnego dnia rano pojechaliśmy do Krasiczyna. Zatrzymaliśmy się na parkingu przed kompleksem krasiczyńskiego zamku. - Zrobimy tak - zwróciłem się do Kobyłki. - Ty pójdziesz tam oficjalnie jako pracownik ministerstwa, a ja - jako jeden z turystów. Spotkamy się tu w porze obiadowej. Kobyłka skinął głową i ruszył w stronę bramy prowadzącej do zamkowego parku, a dalej - na zamek. Ochroniarzom w czarnych uniformach okazał legitymację służbową i został wpuszczony do środka. Odczekałem chwilę i jako turysta kupiłem bilety do parku i do zamku. Wpierw zgodnie z wszelkimi regułami zwiedzania obiektów zabytkowych obszedłem go dookoła. O parku krasiczyńskiego zamku słyszałem już dawno temu. Znajomy przyrodnik zachwycał się gatunkami rzadkich drzew tutaj rosnących. Przyznam, że części z nich nie potrafiłem od razu nazwać i niekiedy przystawałem, żeby “przeszukać pliki” mej pamięci. Rosły tu daglezje, aleje obsadzono tujami, a przy nich, w skupiskach, pięły się ku niebu modrzewie. Podobały mi się także sosny wejmutki bardzo rzadko spotykane w lasach. Wśród gałęzi różnych drzew liściastych śmigały popularne zięby, bogatki, szpaki, pleszki, kawki. Zauważyłem też rzadsze ptaki, takie jak grzywacze, kopciuszki, kosy, wrony siwe, pustułki, muchołówki szare, a nawet jednego dzięcioła dużego. Spojrzałem na zegarek. Zbliżał się czas, gdy miałem razem z wycieczką i przewodnikiem zwiedzić zamek. Skierowałem się do wschodniej bramy, przed którą stały dwa siedemnastowieczne działa. Przewodnik sprawdził nasze bilety i weszliśmy na dziedziniec. Zamek w Krasiczynie zbudowano na planie kwadratu. Na rogach umieszczono okrągłe baszty. Wszystko było zgodne z arkanami renesansowej sztuki wojennej, gdzie baszty, czyli basteje, a później bastiony, służyły jako wysunięte przed linię murów punkty, skąd artyleria mogła razić atakującego przeciwnika we wszystkich kierunkach. Mury kurtynowe pomiędzy basztami obsadzano lżejszymi działami i strzelcami uzbrojonymi w muszkiety czy rusznice. Każda z baszt miała swoją nazwę; były to kolejno: Boska, mieszcząca dawniej kaplice i mauzoleum rodu Sapiehów, Papieska, Królewska, największa z sześcioma mniejszymi wieżyczkami w koronie baszty, oraz Szlachecka. W północnym skrzydle kiedyś znajdowały się najokazalsze apartamenty posiadłości i tam jeszcze w XVI wieku była główna brama. Pomiędzy basztami Papieską i Boską umieszczono wieżę zegarową, częściowo rozbitą, przez artylerię austriacką w 1915 roku. Pod wieżą znajdowała się kolejna brama. W południowym skrzydle, z budynków mieszczących arsenał, prowadziło przejście do ogrodów. - Proszę państwa! - przewodnik rozpoczął swoja, opowieść. - W 1540 roku do wsi Śliwnicy, jak wówczas nazywał się Krasiczyn, przybył Jakub z Siecina, który wraz z ręką Barbary z Orzechowskich otrzymał pokaźny mająteczek złożony z czternastu wsi. Wybudował tu niewielki dwór obronny. Jego syn, Stanisław Krasicki, cieszący się wielkimi względami królów polskich, postanowił wybudować okazałą rezydencję. Czworobok murów otoczono fosą. Dzieło Stanisława ukończył jego syn, Marcin