Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Zamierzali jechać na wczasy? - Tak. Bilety kupili na siedemnastego czerwca. Radzie Iljinicznie miała powiedzieć, że jedzie na obóz studencki, na Krym. Dziwne, pomyślałam, marzy o wyjeździe z ukochanym nad morze i ni z tego, ni z owego wyrusza na olimpiadę do Kijowa. Pal licho, postrzelona pannica. Skoro Tania widziała, a przecież widziała, jak wieczorem piątego czerwca Jana wsiadała do pociągu, to znaczy, że dziewczyna nie spotkała się z Maksem feralnej nocy. Czyżby więc istotnie przesiedział noc w swoim gabinecie? Rozdział 6 Do domu wróciłam około dziesiątej wieczorem, głodna, zgrzana i zła. W salonie, rozmawiając przyjaźnie, siedziały teściowe. W ich rękach migały szydełka. No proszę, znalazły wspólny język. Obie z zapałem produkowały idiotyczne białe serwetki z cieniutkiego kordonku. - Późno wracasz - rzuciła Nina Andriejewna. - Tak na marginesie, Masza ogląda film, który jest absolutnie nie dla niej - dodała Rimma Borisowna. - Dzieci są teraz strasznie rozpuszczone, a matki myślą tylko o pracy - westchnęła teściowa numer dwa. - My swoich synów trzymałyśmy krótko - uzupełniła teściowa numer jeden. Wpatrzony w nie Snap cichutko zaskowyczał. Nina Andriejewna sięgnęła do metalowej puszki z ciastkami i z rozanielonym uśmiechem wsunęła tłusty maślany smakołyk w szeroko rozdziawiony pysk. Natychmiast podbiegł Bundy i cała zabawa się powtórzyła. - Aha, u Arkaszki siedzi jakiś mężczyzna, podobno to twój przyjaciel. A tak przy okazji, czy nie niepokoi cię żołądek syna? Przy obiedzie zjadł tylko sałatkę z ogórków, to prosta droga do nieżytu żołądka. Dam ci do przeczytania artykuł ze „Zdrowia" na ten temat, bardzo ciekawy. - Przecież ona sama okropnie się odżywia - wtrąciła swoje trzy grosze Nina Andriejewna. - Przegryza coś od czasu do czasu i dzieci też nie nauczyła, żeby jadły normalny obiad. Aha, jeszcze jedno, nie powinno się pozwalać dziewczynce rozbijać na motorze. To takie wulgarne! Uśmiechając się miło do harpii, cofnęłam się w stronę drzwi. Nie, dwie teściowe jednocześnie - tego nawet święty by nie wytrzymał. W gabinecie Arkaszki siedział Aleksander Michajłowicz. W rękach trzymał jakieś dokumenty. Przed nim stał pusty talerzyk z okruchami, spostrzegłam też nietkniętą filiżankę z jakimś jasnobrązowym płynem. O mało nie parsknęłam śmiechem -Kieszka uszczęśliwiał pułkownika „firmowym" napojem. Znając się świetnie na winach, o parzeniu kawy nie miał bladego pojęcia. Nawet gdyby ktoś się bardzo starał, takiego paskudztwa by nie sporządził. Arkasza tkwi w błogim przekonaniu, że na cały ekspres wystarczy jedna łyżeczka kawy. Żeby poprawić smak, słodzi szczodrze i bez opamiętania dolewa mleka. Cieczy, która w ten sposób powstaje, nie chce pić nawet wszystkożerny Bundy. - Mamo - odezwał się Arkasza - pułkownik przyjechał, żeby porozmawiać o sprawie Polańskiego. Drgnęłam i popatrzyłam na syna z wyrzutem: zdrajca, wypaplał o zabójstwie! Pułkownik zaś uśmiechał się miło jak gdyby nigdy nic i pieszczotliwie szczypał Hootcha w grube fałdki na karku. Mops mrużył oczy z rozkoszy. Aleksander Michajłowicz to nasz stary i wierny przyjaciel. Wiele lat temu ja, skromna nauczycielka francuskiego, połakomiłam się na dodatkowy zarobek i zatrudniłam się jako lektorka w Akademii Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Płacono tam świetnie, a w dodatku, co bynajmniej nie było bez znaczenia, przydzielano deputat spożywczy. To od tamtej pory na ptasie mleczko mówi się w naszym domu „milicyjne". Trafiła mi się szczególna grupa. Piętnastu młodzianów kompletnie zielonych we francuskim. Świetnie sobie radzili ze swoimi milicyjnymi przedmiotami, ale francuski stał się dla nich prawdziwą kulą u nogi. - Już lepiej przez tydzień uganiać się za przestępcami niż wkuwać te panine czasowniki nieregularne - jęknął któryś w chwili szczerości. Im bliżej egzaminu, tym wyraźniej było widać, że większość z nich go nie zda. Gdybym jeszcze sama ich odpytywała, postawiłabym wszystkim czwórki, kto ich tam sprawdzi. Ale rektor kazał powołać komisję. Moi „Francuzi" ze strachu zapomnieli nawet to, czego zdołali się nauczyć! Postanowiliśmy więc wziąć się na sposób. Każdy z nich dostał po jednej kartce i musiał nauczyć się wszystkiego na pamięć! A ja obiecałam im, że tak to urządzę, aby każdy z nich wylosował swoją kartkę. Następnego dnia rano za długim stołem ulokowała się komisja w składzie: lekarz anatomopatolog, nauczyciel strzelania i miła nauczycielka matematyki. Ja usiadłam u szczytu, uradowana, że nikt z nich nie zna obcych języków. Gdy pojawiła się pierwsza grupa zdających, szybko wsunęłam im odpowiednie kartki. Egzamin poszedł jak po maśle. Studenci pewnie czytali teksty i gracko odpowiadali na pytania z gramatyki. Piątki sypały się jak z rogu obfitości. Uspokoiłam się i trochę odprężyłam. Okazało się, że za wcześnie. Krach nastąpił w chwili, gdy kartkę wyciągnął Aleksander Michajłowicz, wtedy jeszcze młody i z bujną fryzurą