Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Jak teraz pomyśleć, to tego złota dużo poszło za burtę i zapewne niejednemu serce by się ścisnęło, gdyby nie przekonanie, które szczęśliwie na nas spłynęło, niczym natchnienie dane od Boga, że jak się tych fetyszów pozbędziemy, to zdołamy się uratować. Trudno powiedzieć, ile to trwało – pod tym względem zdania były podzielone – ale w każdym razie, kiedy już padaliśmy ze zmęczenia, pośród huku fal usłyszeliśmy dochodzące z zewnątrz głosy ludzkie, jakieś nawoływania. Nie były to żadne duchy, jak z początku niektórzy myśleli, jeno miejscowi rybacy, co nam z pomocą przypłynęli, nie bacząc na wzburzone morze. Ze swych rozkołysanych, lecz świetnie utrzymujących się na falach łodzi zarzucili na okręt kotwiczki z mocnymi linami i po nich można się było, przy ich pomocy, zsunąć do łodzi. Dzielni ci ludzie nie spoczęli, płynąc na brzeg i z powrotem, dopóki wszystkich nie uratowali. W pobliskiej wsi, dokąd nas zaprowadzono, a niektórych to i zaniesiono, bo z sił z wycieńczenia opadli, przebrano nas, ogrzano i nakarmiono, tak że następnego dnia – a dzień był piękny i słoneczny – można było odnieść wrażenie, że przeżycia ostatniej nocy to jakiś koszmar senny, którego tak naprawdę nie było. Okazało się, że wyrzuciło nas na mieliznę u przylądka Rozewie, niedaleko Pucka, jeszcze wówczas w polskich rękach. Tym większa była nasza wdzięczność dla wieśniaków, że niepomni faktu, iżeśmy byli Szwedami udzielili nam pomocy, i to z narażeniem własnego życia. Nie wiem, czy nasi, co się prawdziwymi chrześcijanami mienią, podobnie by postąpili wobec wroga. Dlatego też rozkaz mym ludziom wydałem, by krzywdy żadnej naszym wybawicielom nie czynili i trzymali się od ich kobiet z daleka. Wysłałem paru żołnierzy, by pomoc sprowadzić i uradzić wspólnie, jak okręt z mielizny ściągnąć. Tak! Nasza «Różdżka Aarona» nie poddała się falom, co wszyscy za cud poczytali. Mieli więc rację ci, którzy twierdzili, że wraz z katolickimi obrazami szatana z sobą wieźliśmy: jak tylko się ich pozbyliśmy, wyszliśmy z opresji cało. Niech to będzie przestrogą dla przyszłych pokoleń, by z daleka od widziadeł antychrysta się trzymali, żeby gniewu Wszechmogącego na siebie nie sprowadzić. Czekając na pomoc, odpoczywaliśmy beztrosko, pijąc piwo, którym nas częstowano, i gwarząc wesoło z wieśniakami, co – rzecz to dziwna – trochę po szwedzku mówić umieli, a nawet z wiejskimi dziewuchami, które – o dziwo – żołnierzy w ogóle się nie bały. Była w tych ludziach jakaś dziwna wiara, przekonanie, że z rąk innych nic złego ich spotkać nie może. Część marynarzy popłynęła na okręt, by zorientować się w szkodach i dokonać niezbędnych napraw. Gdyśmy wraz z nimi zeszli na brzeg, okazało się, że morze wyrzuciło na piasek część malowideł i połamanych ram. Miejscowi chcieli nam je oddać, a gdyśmy odmówili z odrazą i obrzydzeniem, jakimi nas te obrazy napawały, zanieśli je z wielką czcią do kościoła, do którego – przez wdzięczność za uratowanie – jednak nie wchodziliśmy, chociaż bardzo nas poruszyło, że na powrót obrażają naszego Pana i cześć oddają złotemu cielcowi. Najdziwniejsza rzecz zdarzyła się jednak nieco później, kiedy miejscowa dzieciarnia krzyk podniosła na plaży i okazało się, że w wodorostach znaleźli ludzką głowę równiutko od szyi odrąbaną. Zbiegliśmy się wszyscy, przyglądając się twarzy nieszczęsnej kobiety – a nikt nie wątpił, że była to jedna z kobiet nam towarzyszących – tylko że nikt, dosłownie nikt nie mógł jej rozpoznać, chociaż twarz nie była pokaleczona czy też zniekształcona. Po prostu – nikt jej nie znał. Druga dziwna rzecz: to fakt, iż ktoś odrąbał jej głowę i to ostrym narzędziem, mieczem albo toporem. Gdyby to żywioł głowę od korpusu oderwał – ślady byłyby zupełnie inne. Była to dość ładna kobieta w średnim wieku, o długich, mocno przerzedzonych włosach i pustych oczodołach. Ta ostatnia cecha też była dziwna. W końcu jeden z marynarzy odważył się i chcąc ją podnieść, szarpnął głowę za włosy. Okazały się one tak słabe, że wyszły garściami, a głowa ani nie drgnęła. Gdy chwycił za czaszkę, okazało się, że jest mocno zaryta w 36 piasek, jakby przytwierdzona do czegoś. Gdyśmy go odgarnęli, okazało się, że ta twarz – teraz podwójnie upiorna, gdy o tym pomyśleć – wysunęła się z częściowo rozbitego złotego relikwiarza i spęczniała od wody, przez co na powrót przybrała ludzki wygląd. Zrobiło nam się niedobrze, ktoś zaczął wymiotować, kto inny dostał napadu histerycznego śmiechu. Z wielkim trudem udało się w końcu oddzielić głowę od relikwiarza – złoto postanowiłem zabrać do Szwecji, by uniknąć podejrzeń, iż je ukradłem. Wieśniacy patrzyli na to wszystko z wielkim przejęciem, a gdy się dowiedzieli ode mnie, że to głowa świętej Barbary (zapamiętałem to z czasu, gdyśmy robili spis wszystkich rzeczy, bo w końcu głowa świętej to nie palec czy włos), padli na kolana, potem na twarz i tak przeleżeli przez dzień cały, aż w końcu zniknęli z głową, którą pozwoliliśmy im zabrać. Jeden z wieśniaków tłumaczył mi później, gdym go o to nagabnął, że to właśnie święty Wojciech ich przed wiekami ochrzcił i że spełniwszy swą misję, obiecał jeszcze do nich powrócić osobiście albo przez wysłannika, by im jakąś tajemnicę wyjawić albo przed Złem ostrzec. Przez dłuższy czas wydawało się, że obietnicy nie spełnił i nie spełni, bo go Prusowie zamordowali, a ciało za furę złota Polakom odsprzedali