Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Im większa bowiem sztuczność otoczenia, w tym większym stopniu skazani jesteśmy na technologię, na jej sprawność —i na zawodność, jeśli jest zawodna. Otóż może być zawodna. Antyperturbacyjną odporność jednostki można też rozpatrywać dwojako: jako elementu izolowanego — i jako elementu struktury społecznej. Cała „odporność antyperturbacyjna”, jaką przejawił Robinson Cruzoe, była rezultatem informacyjnego „przedprogramowania go” przez jego cywilizację, nim stał się „izolowanym elementem” na wyspie bezludnej. Podobnie zastrzyk, który otrzymuje noworodek, dający mu pewną odporność na całe życie, wywołuje wzrost jego odporności antyperturbacyjnej czysto osobniczy, jako elementu izolowanego. Natomiast wszędzie tam, gdzie interwencje muszą być powtarzane, społeczne sprzężenia winny funkcjonować bez zarzutu, a więc, jeśli chorego z blokiem serca ratuje od śmierci wszczepiony pod skórę aparat, protezujący bodźce nerwowe, musi on otrzymywać regularnie ładunki energetyczne (bateryjki) dla tego aparatu. Tak więc z jednej strony cywilizacja ratuje człowieka od śmierci, ale z drugiej uzależnia go dodatkowo od swego sprawnego działania. Na Ziemi organizm ludzki, sam reguluje stosunek wapnia w kościach do wapnia we krwi, ale w Kosmosie, gdy w warunkach bezgrawitacyjnych wapń zostaje wypłukiwany z kości do krwi, już nie Natura, ale my musimy ingerować regulacyjnie. W znanych z historii formacjach ustrojowych nieraz przejawiały się gwałtowne zaburzenia homeostazy, wywoływane zarówno zakłóceniami zewnątrzpochodnymi (epidemie, klęski żywiołowe), jak i wewnątrzpochodnymi, których czysto idiografcznym katalogiem są kroniki historyczne. Struktury ustrojowe posiadały rozmaitą odporność na takie zaburzenia i niektóre z nich, wprowadzając cały system poza obszar stabilności, w strefę przejść nieodwracalnych, powodowały, poprzez rewolucje, zmianę struktury na inną. Zawsze jednak ludzie wchodzili w relacje społeczne z ludźmi, rządzili nimi— lub byli przez nich rządzeni, eksploatowani, cokolwiek zatem się stało, było konsekwencją ludzkich działań. Prawda, że obiektywizujących się ponadjednostkowo i ponadgrupowo w określone siły; w zmiennych formach działały podobne sprzężenia materialno–informacyjne, działały też peryferyjne ostoje stabilizacji układowej — z rodziną, jedną z najstarszych, na czele. W miarę rozwoju technologii złożoność procesów do regulowania narasta, tak że niezbędne staje się wreszcie dla ich opanowania — zastosowanie regulatorów, dysponujących większą ilością różnorodności niż mózg ludzki. Jest to w gruncie rzeczy problem metaustrojowy, ponieważ konieczność taką odczuwać zaczynają kraje o odmiennych ustrojach, byle się tylko znajdowały na dostatecznie wysokim szczeblu technoewolucji. Otóż regulatory „nieludzkie”, tj. ludźmi nie będące, według wszelkiego prawdopodobieństwa będą mogły sprostać zadaniom lepiej od ludzi — a więc efekt melioryzujący rozwoju technologicznego i w tej dziedzinie będzie dobitny. Niemniej, całkowicie zmieni się sytuacja w sensie psychologicznym, ponieważ co innego jest wiedzieć, że ze stosunków, w jakie ludzie muszą ze sobą wchodzić, rodzą się statystyczno– dynamiczne prawidłowości, mogące nieraz godzić w interesy jednostek, grup czy całych klas, a co innego wiedzieć, że los nasz wymyka nam się z rąk, w widomy sposób przekazywany „elektronowym opiekunom”. Powstaje bowiem wtedy szczególny stan, którego biologicznym odpowiednikiem byłaby sytuacja człowieka wiedzącego, że wszystkimi procesami życiowymi jego ciała zawiaduje nie on, nie jego mózg, nie wewnętrzne prawidłowości ustrojowe, ale jakiś ośrodek poza nim, który wszystkim komórkom, enzymom, włóknom nerwowym, wszystkim molekułom jego ciała przepisuje najbardziej optymalne zachowanie, a chociaż regulacja taka mogłaby nawet być (powiedzmy) doskonalsza od realizowanej naturalnie przez „somatyczną mądrość ciała”, chociaż w perspektywie niosłaby z sobą siły, zdrowie, długowieczność, przecież każdy zgodzi się chyba z tym, że odczulibyśmy ją jako coś „przeciwnego naturze” w rozumieniu naszej, ludzkiej natury, i chyba to samo da się powiedzieć, wracając z owym obrazem do relacji „społeczeństwo — jego intelektronowe koordynatory”. Im bardziej będzie rosła złożoność wewnętrznej budowy cywilizacji, w tym większym stopniu trzeba będzie (w coraz liczniejszych dziedzinach) zezwolić takim regulatorom na baczną kontrolę i interwencję — dla utrzymania homeostazy — ale subiektywnie będzie się ów proces mógł wydać przejawem „zachłanności” owych maszyn, opanowujących, jedną po drugiej, dziedziny dotąd czysto ludzkiego bytowania. A zatem mamy przed sobą nie „Boga elektronowego” ani takiegoż władcę, lecz tylko układy, które, zrazu powołane jedynie do baczenia na procesy wyodrębnione i wyjątkowej wagi lub komplikacji, z wolna — w toku swoistej ewolucji — obejmują pieczę nad całą nieomal dynamiką społeczną. Nie będą owe układy usiłowały „opanować ludzkości”, w jakimkolwiek antropomorficznym znaczeniu tych słów, gdyż nie będąc osobami, nie przejawią rysów jakiegoś egoizmu, czy też żądzy władzy, które wszak „osobom” tylko można sensownie przypisać. Inna rzecz, że ludzie mogliby personifikować owe maszyny, przypisując im — nieobecne w nich —intencje i doznania, na prawach nowej, ale już wieku intelektrycznego, mitologii