Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Ale te dziesięć dni wykorzystamy jeszcze, ile można, na Kalifornię. Będziemy po niej kocołować. - A jak? - pyta żona. - Drogą poszukiwaczy złota. Aż dojedziemy do El Dorado. Na różnych drogach pozyskiwało się płeć piękną za młodych lat. Albo się je fotografowało (nieraz i pustym aparatem). Albo się im wróżyło z ręki (że ich mąż nigdy nie będzie w stanie zrozumieć). Albo się im wróżyło ze szklanej kuli, którą się miało w sypialnym. Albo że im się opowiadało bajki. 395 Rodzoną żonę zdobyłem opowiadając bajki. Pamiętam, jak jej opowiadałem najkłamliwszą bajkę, jaką mi się zdarzyło sfastrygować: że jeśli jednak zgodzi się mnie zaślubić, to jej zaraz po weselu kupię długie buty i już odtąd całe życie w tych długich butach będziemy polować na głuszce, a w gubernialnym mieście będziemy raz na rok. W gubernialnym mieście... Nie należy nigdy wypowiadać głośno marzeń, bo Złe mo- * że podsłuchać i na przekór zrobić. Cyk... i w rezultacie bajki opowiadam... w Kalifornii. Bo jeśli prawdą jest, że o swoją kobietę należy starać się całe życie, no, to i bajki należy jej całe życie opowiadać. Tę bajkę o poszukiwaczach złota przeżyliśmy z żoną dla czytelników. A czytelnik współczesny jest niebezpieczny: taki kocha spojrzeć na mapę, w encyklopedię, w rocznik statystyczny. Proszą bardzo - nie bojemy się Czarnego Luda. A więc once upon a t/me, jak poczynały niańki amerykańskie (jak poczynają i teraz, wlazłszy w skrzynki telewizyjne), a po polsku: "W pewnej krainie, za siódmą górą, za siódmą rzeką", a w każdym razie za pasem Appalachów, za łańcuchem Gór Skalistych, tam gdzie i siedemdziesiąta i siódma rzeka ginie w Oceanie Spokojnym (jedna z do-wcipniejszych nazw geograficznych), poprzez wielkie pu-staci, po których buszowały stada bawołów i zbrojne szczepy Indian - osiedlił się w Kalifornii przedsiębiorczy Szwajcar, nazwiskiem Sutter, który otrzymał od rządu meksykańskiego tytuł Strażnika Granicznego i 49 000 akrów (koło 18 000 ha) ziemi. Kalifornijski Wołodyjowski pobudował wprawdzie fort, ale nie zamierzał tkwić w meksykańskim Chreptiowie, tylko założył szereg farm, młyny, garbarnię, destylarnię, fabrykę koców, kuźnie, sklepy, sprowadzał robotników z Hawajów, miał własny transport wodny, rozwinął wielki handel futer z Indianami. I jak to Opatrzność, której drogi nigdy nie są wiadome, lubi tłusty połeć smarować! 28 stycznia 1848 majster Marshall, przybywszy nad brzeg rzeki w pustkowiu noszącym indyjską nazwą Coloma, ujrzał, że w korycie drewnianym, doprowadzającym wodę do tartaku, który budował, połyskują złoto jakieś grudki. Marshall wiedział, że w Kalifornii na każdym kroku spotyka się "złoto głupców" - miedź, piryty, kwarce - toteż z niedowierzaniem zaczerpnął garść złocistych bryłek, położył na kowadle i począł bić młotem. Wiedział, że "złoto głupców" się kruszy, podczas gdy uncja złota prawdziwego daje się rozpłaszczyć w złotą bibułkę o powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych. Widząc, że złoty kamyczek robi się coraz cieńszą blaszką, wpadł na konia i popędził sześćdziesiąt kilometrów rozpadliną potężnego wąwozu do swojego szefa. Wpadł zadyszany, scena przypominała zemocjonowanego karczmarza, który przyniósł do skromnego aptekarza Łukasiewicza worek szlamu i za przytknięciem zapałki wydobył płomień. Sutter sięgnął do encyklopedii i począł przerabiać rozpoznanie. Kwas nie oksydował. Waga: szalka ze złotem przeważyła szalkę ze srebrem. Sutter i Marshall spojrzeli na siebie. Czy rozumieli, że dla Kalifornii otwiera się epoka? W każdym razie rozumieli jedno: do diabła tartaki, do diabła farmy i młyny, do diabła pot ł żmuda. Złoto... Pełne ręce złota... Pełne worki, pełne wozy, pełne wagony złota... Poprzysięgli sobie tajemnicę, ale tajemnica nie utrzymała się nawet przez 48 godzin