Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Potem stworzenie runęło na nich. Jego okaleczone skrzydła fur- kotały jak u odrażającego owada. Przytłoczony jego ciężarem smok przekoziołkował. Jeny musiała chwycić się kolców po obu stronach i chociaż unikała ich ostrzy, to i tak pocięła sobie palce. Ziemia kołysała się i wirowała, ale Jenny koncentrowała wzrok i umysł na istocie znajdującej się w górze. Smród potwora był nieznośny. Nagle jego rozrastające się cielsko wysunęło łeb, wielki jak u rekina, który wgryzł się w masywne ścięgna skrzydeł smoka, a jednocześnie otoczył przeciwników wirem złych czarów, usiłując rozszarpać po- łączone umysły. Z paszczy potwora bluznęła żółta, posokowata ciecz. Jenny za- machnęła się na jego oczy, ludzkie i wielkie jak jej dwie pięści, szarozłote niby miód — oczy Zyerne. Ostrze halabardy rozcięło tkankę. Z częściowo rozdartych fałd rany wyłaniały się kolejne głowy; przypominały wężowisko obryzgane krwią, szarpały strój i ciało Jenny podobnymi do ssawek ryjkami. Rozpaczliwie, walcząc ze strachem, jaki budził w niej ten koszmar, ponownie zadała cios. Na pokrytych pęcherzami dłoniach zakrzepły grudki śluzu. Połowa jej umysłu przywoływała z głębin duszy smoka czary uzdrawiania przeciw truciznom, które z pewnością kryły się w tych brudnych szczękach. Kiedy rąbnęła w drugie oko, stworzenie oderwało się od nich. Morkeleb przechylił się i zatoczył koło, by polecieć wyżej. Ból wy wołany jego obrażeniami szarpał nią równie mocno jak jej własne rany. Wiedziała, że i on wyczuwa jej ból. Cytadela w dole odpłynęła. Deszcz zalewał ich strugami jak woda z wiadra. Spojrzawszy w górę, Jenny zobaczyła upiornie fioletowy blask skupionej błyskawicy, która tworzyła obwódkę dla czarnych chmur, skłębionych tak blisko niej i smoka. Zyerne gnębiła ich w mniejszym stopniu. Sama groma- dziła swoje czary, czary zniszczenia i rozbicia, skierowane przeciw Cytadeli i jej obrońcom. Mgła spowiła sterczące fałdy lądu, twierdzę, która wyglądałajak zabawka, i mokrą, szmaragdową szarość łąk nad białym nurtem rzeki. Morkeleb krążył nad ziemią. Widząc wszystko za pośrednic- twem jego ślepi, Jenny odczuwała niewiarygodny spokój. Powietrze obok niej rozcięła błyskawica i zobaczyła wyraźnie, jak na precyzyj- nym rysunku, że kolejna katapulta wybucha na wałach obronnych, a człowiek, który ją obsługiwał, spada z parapetu i, bezwładnie wirując, zlatuje z klifu. Potem smok złożył skrzydła i spadł. Zanurzywszy umysł w świa- domości Morkeleba, Jenny nie czuła lęku. Przywarła mocno do kolców bestii. Wiatr rozwiewał jej ociekające wodą włosy, a pokrwa- wiona, mokra od deszczu szata przylepiła się do jej ciała. Umysł Jenny był teraz umysłem rzucającego się na zdobycz jastrzębia. Z wielką przyjemnością obserwowała workowate, miotające się cia- ło, które stanowiło ich cel, rozkoszowała się mającym nastąpić uderzeniem, podczas gdy smok zakrzywiał swe szpony... Wstrząs omal nie zrzucił jej z niestabilnego „siodła" na kręgosłu- pie smoka. Stwór wygiął się i zawisł w powietrzu, a potem zanurko- wał pod nimi; kilkanaście paszcz zaatakowało brzuch i boki Morke- leba, nie bacząc na kolce i na fakt, iż smok zawzięcie wywija ogonem. Coś zahaczyło o plecy Jenny. Odwróciwszy się, odcięła wężowatą mackę, ale uświadomiła sobie, że z rany płynie krew, której nie jest w stanie szybko zatamować. Czuła, że wpadli w wir czarów, a ciężar Kamienia wywiera na nich nacisk i usiłuje rozdzielić splątany węzeł ich umysłów. Nie była już pewna, czym różni się magia ludzka od smoczej. Wiedziała ty lko, że lśnią razem, jak żelazo i złoto, tworząc zespoloną broń, która atakowała ciało i umysł. Czuła rosnące zmęczenie Mor- keleba. Jej samej kręciło się w głowie, gdyż mury Cytadeli i pokryte kamiennymi zębami klify Ściany Nast kręciły się pod nimi jak szalone. Im zacieklej cięli i rąbali okropne, cuchnące stworzenie, tym więcej paszcz i macek mu wyrastało i tym mocniejszy był jego uścisk. Strach Jenny przypominał strach bestii walczącej z przedsta- wicielem swojego gatunku, ale czuła coraz większy ciężar stworze- nia, które rozmnażało członki, zwiększało wymiary i moc, podczas gdy dwa splecione ciała miotały się w morzu ulewnego deszczu. Kiedy nadszedł koniec, poczuła wstrząs, jakby ktoś zdzielił ją pałką. Gdzieś w dole, pod ziemią, rozbrzmiewał dudniący ryk, którego tępa monotonia osłabiałajuż i tak nadwerężoną koncentrację jej umysłu. Potem, wyraźniej, usłyszała głos, a raczej wycie Zyerne, zwielokrotnione tysiąc razy przyprawiającymi o duszność czarami; poczuła w czaszce rozdzierające echo nieopisanego bólu. Uświadomiła sobie, jakby we śnie, którego jeden epizod przecho- dzi w drugi, że czary, które ich otaczają, zaczynają topnieć i następuje odpadanie przywierającego sflaczałego ciała i mięśni. Poniżej coś zabłysło, spadając w deszczowym powietrzu w kierunku mokrych kalenic dachów Cytadeli. Zrozumiała, że tak powiewają rozpuszczo- ne brązowe włosy i biały muślin szaty Zyerne. Natychmiastowa mys'l „Łapać ją" i smocza riposta „Niech spada" zostały wymienione szybko jak iskra. Po chwili Morkeleb znowu rzucił się w dół i jak sokół śledził spadające ciało bystrymi krysta- licznymi ślepiami; chwycił je w powietrzu z wdziękiem i zręcznością dziecka, które gra w kości. W górze wyłoniły się, szare od deszczu, mury dziedzińca Cyta- deli. Wszędzie na wałach obronnych stali mężczyźni, kobiety i gno- my. Ulewa przemoczyła im włosy, ale nikt nie zwracał na to naj- mniejszej uwagi. Z wąskich drzwi, prowadzących do Głębi, napływał biały dym, ale oczy wszystkich były skierowane ku niebu, z którego spadała czyjaś ciemna sylwetka. Smok balansował przez chwilę skrzydłami o kilkudziesięcio- metrowej rozpiętości, a potem wysunął trzy delikatne kończyny i wylądował na ziemi. Za pomocą czwartej kończyny położył Zyerne na pokrytej kałużami kamiennej posadzce. Jej ciemne włosy były rozrzucone w nieładzie i mokły w strugach ulewnego deszczu. Ześlizgując się z grzbietu smoka, Jenny od razu wiedziała, że Zyerne jest martwa. Usta i oczy czarownicy były otwarte. Wykrzy- wione gniewem i przerażeniem, rysy jej twarzy ujawniały złośli- wość, kłótliwe usposobienie i chorobliwą skłonność do wpadania w furię z byle powodu. Drżąc ze zmęczenia, Jenny oparła się o pochylony bark smoka. Powoli iskrząca się helisa ich umysłów uległa rozluźnieniu