Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Czarnoskóry mężczyzna podszedł do niego i we dwóch popatrzyli na niewinnie wyglądającą powierzchnię. — Wcale mi się to nie podoba — powiedział Taita. — Musimy znaleźć objazd wokół tej równiny. Coś tu się czai. Bay zrobił parę kroków na wyrównanym piachu, wąchając rozgrzane powietrze. Splunął dwukrotnie i zbadał układ plwociny na ziemi. Potem powrócił do Taity. — Nie dostrzegam niczego niepokojącego. Gdybyśmy chcieli szukać okrężnej drogi, moglibyśmy stracić kilka godzin, a może dni. Pościg jest blisko. Musimy się zastanowić, co wiąże się z większym ryzykiem. — Coś tu jednak jest — powtórzył Taita. — Ja także odczuwam chęć przejazdu przez tę równinę. To uczucie jest zbyt silne i nielogiczne. Myślę, że za sprawą Meda wpadliśmy na taki pomysł. — Potężny Magu — Bay potrząsnął głową — w tym wypadku nie mogę się z tobą zgodzić. Musimy zaryzykować przejazd przez tę dolinę. W przeciwnym razie Trok nas doścignie przed zachodem słońca. Taita złapał go za ramiona i popatrzył w czarne oczy. Ujrzał w nich śladowe zmętnienie, jak gdyby wypalił zwitek ziół bhang. — Med przeniknął przez twój pancerz — powiedział i przyłożył amulet do jego czoła. Bay zamrugał i otworzył szeroko oczy. Taita widział, jak walczy, by wyrwać się spod wrogiego wpływu. Wytężył swą wolę, by mu pomóc. W końcu Bay zadrżał, a jego spojrzenie na powrót się wyostrzyło. — Masz rację — wyszeptał. — Isztar wypatrzył mnie. W tym miejscu czyha wielkie niebezpieczeństwo. Spojrzeli w głąb wąskiej doliny. Wypełniała ją rzeka żółtego piasku, bez początku i końca, jak okiem sięgnąć. Drugi brzeg był blisko, nie dalej niż trzysta łokci w najwęższych miejscach, ale równie dobrze mogło to być dwieście mil, a pułki Troka z każdą minutą były bliżej. — Na południe czy północ? — zapytał Bay. — Nie widzę żadnego objazdu. Taita zamknął oczy, koncentrując się maksymalnie. Nagle przeraźliwą ciszę rozdarł jakiś dźwięk. Cichy, wysoki krzyk. Wszyscy zadarli głowy do góry i ujrzeli drobny kształt królewskiego sokoła, kołującego wysoko na rozpalonym żółtym niebie. Ptak zatoczył dwa kręgi, a potem poleciał wzdłuż doliny na południe, znikając w rozedrganym powietrzu. — Na południe — odpowiedział Taita. — Pojedziemy za sokołem. Te rozważania tak bardzo ich pochłonęły, że nie zauważyli, jak Hilto podprowadził do nich swój rydwan. On i Meren wychylali się przez burtę, przysłuchując się rozmowie. Hilto krzywił się niecierpliwie. Nagle wykrzyknął: — Dosyć tego! Droga jest gładka jak stół. Nie możemy dłużej zwlekać. Ośmielicie się przejechać, jeśli Hilto was poprowadzi? Zaciął konie, a wystraszone zwierzęta skoczyły do przodu. Merena tak to zaskoczyło, że prawie wypadł z pojazdu, ale w ostatniej chwili zdążył się złapać burty i utrzymać na rozpędzonym rydwanie. — Wracaj! — krzyknął za nim Taita. — To zły urok. Nie wiesz, co robisz. Bay podskoczył, starając się schwycić wodze konia z prawej strony, lecz spóźnił się; rydwan przemknął obok niego i wyjechał na równy teren. Tam nabrał szybkości, a wiatr przyniósł do nich śmiech Hilta. — Droga jak marzenie, równa i szybka. Nefer chwycił lejce stojącego rydwanu i zawołał: — Zatrzymam go albo zawrócę. — Nie! — Taita skierował wzrok na niego, rozpaczliwie unosząc dłoń, by go powstrzymać. — Nie jedź tam. To niebezpieczne. Stój... Nefer! Chłopak jednak zignorował jego krzyki. Smagnął konie batem, koła zaśpiewały na gładkim, twardym piasku. Szybko doganiał Hilta. — Och, słodki Horusie! —jęknął Taita. — Spójrz na ich koła. Cienkie smugi srebrnego piasku trysnęły spod wirujących kół rydwanu Hilta. Z przerażeniem patrzyli, jak smugi zamieniają się w gęste pióropusze żółtej mazi i wreszcie bryzgi piaszczystego błocka. Konie zwolniły, zapadając się po pęciny w luźnym podłożu, bryły błota wyrzucane ich podkowami przelatywały Hiltowi nad głową, lecz żołnierz nawet nie próbował się zatrzymać czy zawrócić, brnąc coraz głębiej w trzęsawisko. — Ruchome piaski! — wykrzyknął z goryczą Taita. — To dzieło Meda. Ukrył przed nami właściwą drogę i wprowadził w pułapkę. Nagle zaprzęg Hilta przebił skorupę, zapadając się w zdradziecką kurzawkę. Gdy koła stoczyły się, rydwan zatrzymał się tak gwałtownie, że Hilto i Meren przelecieli przez burtę rydwanu. Potoczyli się po niewinnie wyglądającej powierzchni, lecz kiedy znieruchomieli i spróbowali się podnieść, ich ciała pokrył lepki żółty piach i zapadli się po kolana. Konie natomiast ugrzęzły na dobre. Z piaskowej mazi wystawały jedynie ich łby i barki, lecz wierzgając i kwicząc, pogrążały się coraz głębiej. Nefer zgłupiał kompletnie i za późno zareagował na rozgrywającą się na jego oczach tragedię. Kiedy wreszcie spróbował zawrócić, było już za późno